dożywały jeszcze w ziemi swojej starości.
Roznosili ową wiadomość posłańcy w rozerwanych z żalu szatach, o twarzach brudnych od nieustannego przebywania w drodze. Nie chcieli nawet przystanąć, tylko szli przez wsie, zawodząc. Zły sułtan niewiernych zagroził Szabtajowi śmiercią, jeżeli nie przyjmie islamu. Groził, że zetnie mu głowę. I Mesjasz się zgodził.
Najpierw po domach rozlegał się szloch i panowało niedowierzanie. Potem zapadła cisza. Przez jeden, dwa, trzy dni jakoś nikt nie kwapił się do rozmów. Co powiedzieć? Żeśmy raz jeszcze najsłabsi, oszukani, że Bóg nas opuścił? Mesjasz pognębiony? A przecież miał zrzucić z tronu sułtana, przejąć władzę nad całym światem, wywyższyć poniżonych? Znowu nad biedne podolskie wsie nadciągnęły wielkie, szare, barchanowe chmury jak poszycie zniszczonego namiotu. Majerowi wydawało się, że świat zaczął gnić, że toczy go gangrena. Siedząc przy ciężkim drewnianym stole, z najmłodszą, drobniutką jak groszek córeczką na kolanach, rozpisywał, jak wszyscy, gematryczne kolumny. Dopiero gdy chwycił pierwszy mróz, zaczęły krążyć listy i wyjaśnienia i nie było tygodnia, żeby jakiś wędrowny kupiec nie przyniósł czegoś nowego na temat zbawcy. Nawet zwykły mleczarz, który rozwoził mleko i masło po okolicznych wsiach, stawał się w tamtym czasie mędrcem. Rysował palcem na czym bądź schematy zbawienia.
Z tych nerwowych, rwanych doniesień trzeba sobie było złożyć całość, sięgnąć po księgi, zapytać tych najmądrzejszych. I powoli tej zimy wykluwała się nowa wiedza, która wiosną była już silna i mocna jak świeży pęd rośliny. Jakże mogliśmy tak się mylić? To smutek nas zaślepił, zwątpienie niegodne dobrego człowieka. Tak, przeszedł na wiarę Mahometa, przeszedł – lecz nie p r a w d z i w i e, a tylko p o z o r n i e; to jego wizerunek, c e l, czyli cień, nałożył zielony turban, Mesjasz zaś skrył się i czekać będzie na lepszy czas, który nastąpi wnet, właściwie to kwestia dni, jest tuż-tuż.
Jenta wciąż ma przed oczami palec kreślący w mące rozsypanej na stole Drzewo Sefirot, a jednocześnie znajduje się teraz ona we wsi pod Brzeżanami osiemdziesiąt kilka lat wcześniej. Jest to dokładnie ten sam dzień, kiedy została poczęta. Dopiero teraz może go ujrzeć.
Czy Jenta w tym dziwnym stanie, w jakim się znalazła, potrafi inicjować jakieś drobne sprawy? Wpływać na bieg wypadków? Czy może? Gdyby mogła, zmieniłaby ten jeden dzień.
Widzi młodą kobietę, która idzie polami z koszem w ręku, ma w nim dwie gęsi. Ich szyje poruszają się w rytm jej kroków, oczy jak koraliki patrzą wokół z tym rodzajem ufności, jaką mają oswojone zwierzęta. Spod lasu wyjeżdża konny patrol kozacki, galopuje, rośnie w oczach. Jest za późno na ucieczkę, kobieta staje zaskoczona, zasłania się koszem z gęsiami. Konie otaczają ją, napierają na nią. I jakby na rozkaz mężczyźni zsiadają z koni; wszystko dzieje się bardzo szybko i w milczeniu. Popychają ją miękko na trawę, kosz upada, gęsi wydostają się z niego, ale nie odchodzą, posykują tylko groźnie, ostrzegawczo i świadkują temu, co się dzieje. Dwóch trzyma konie, a jeden odwiązuje od pasa szerokie marszczone spodnie i kładzie się na kobiecie. Potem zmiana, robią to coraz szybciej, w pośpiechu, jakby musieli wykonać tych kilka ruchów – właściwie niemal nie widać, żeby sprawiało im to przyjemność. Nasienie wlewa się w kobietę i ścieka potem na trawę. Ostatni przydusza jej szyję i kobieta już zaczyna się godzić z tym, że umrze, ale któryś z pozostałych podaje mu lejce i mężczyzna wsiada na konia. Patrzy na nią jeszcze przez chwilę, jakby chciał zapamiętać swoją ofiarę. Potem szybko odjeżdżają.
Kobieta siedzi z rozrzuconymi nogami, oburzone gęsi patrzą na nią, gęgając z dezaprobatą. Kawałkiem halki wyciera się między nogami, potem rwie liście i trawę. Na końcu biegnie do rzeczki, podnosi wysoko spódnice, siada w wodzie i wypycha z siebie nasienie. Gęsi uważają, że to dla nich zachęta, i też biegną do wody. Ale zanim zdecydują się do niej wejść, jak zwykle z gęsią rezerwą, kobieta łapie je obie, pakuje do kosza i wraca na ścieżkę. Zwalnia przed wsią, idzie coraz wolniej, aż w końcu zatrzymuje się, jakby dotknęła niewidzialnej granicy.
To jest matka Jenty.
Pewnie dlatego całe życie przyglądała się córce uważnie i podejrzliwie. Jenta przyzwyczaiła się do jej spojrzenia pełnego rezerwy, rzucanego znad jakiejś pracy wykonywanej przy stole, znad krojenia warzyw, obierania jajek ugotowanych na twardo, szorowania garnków. Matka co chwila na nią popatrywała. Jak wilk, jak pies, który szykuje się do zatopienia zębów w łydce. Z czasem do tego popatrywania dołączył się drobny grymas ust: lekkie uniesienie górnej wargi, podciągnięcie jej pod nos – wyraz ni to niechęci, ni to obrzydzenia, ale nieznaczny, ledwie widoczny.
Pamięta, jak plotąc jej warkoczyki, matka znalazła we włosach nad uchem ciemny pieprzyk, który bardzo ją ucieszył. „Patrz – powiedziała do ojca – ma pieprzyk w tym samym miejscu co ty, tylko po drugiej stronie, jak odbicie w lustrze”. Ojciec przyjął to z roztargnieniem. Nigdy się niczego nie domyślał. Matka umarła z tajemnicą zaciśniętą w pięść. Umarła w jakimś skurczu, w furii. Zapewne powróci jako dzikie zwierzę.
Urodziła się jako jedenasta. Majer dał jej na imię Jenta, co znaczy: taka, która roznosi wiadomości, i taka, co uczy innych. Matka nie miała już siły się nią opiekować – była zbyt delikatna. Jentą zajmowały się inne kobiety, które wiecznie kręciły się po domu – kuzynki, ciotka, przez jakiś czas babka. Zapamiętała, jak matka wieczorami zsuwała z głowy czepiec – wtedy Jenta widziała z bliska jej marne, krótko i byle jak obcięte włosy porastające niezdrową, łuszczącą się skórę.
Jenta miała sześciu starszych braci, którzy uczyli się w jesziwie i dukali w domu wyrazy Pisma, podczas gdy ona wisiała u stołu, przy którym siedzieli; była za mała, żeby wziąć ją do prawdziwie kobiecej pracy. Miała też cztery starsze siostry, z których jedna już wyszła za mąż, a drugą usilnie starano się wyswatać.
Ojciec widział jej zapał i ciekawość, więc pokazał jej litery, sądząc, że będą dla niej jak obrazki, jak klejnoty i gwiazdki – piękny alef niczym odbicie kociej łapy, samech niczym łódeczka z masztem, którą robi się z kory i puszcza na wodę. Ale Jenta, nie wiadomo jak i kiedy, nauczyła się liter inaczej, po dorosłemu, tak że mogła wkrótce układać z nich słowa. Matka biła ją za to po rękach z nieoczekiwaną wściekłością, jakby Jenta sięgała po zbyt wiele. Sama nie umiała czytać. Chętnie za to słuchała, gdy ojciec, rzadko, albo, częściej, ich stary krewny, Kulawy Abramek, opowiadał kobietom i dzieciom po żydowsku historie z ksiąg; Abramek robił to zawsze głosem zawodzącym, jakby zapisane słowa pokrewne były z natury lamentowi. Zaczynał, kiedy się zmierzchało, przy mdłym świetle świec, więc wraz z czytaniem pojawiał się w domu wieczorami uporczywy smutek wiejskich kabalistów, których było wtedy wielu. W smutku tym można się było rozsmakować tak samo, jak niektórzy rozsmakowują się w wódce. I potem ogarniała ich wszystkich taka melancholia, że zawsze ktoś zaczynał płakać i biadolić. Chciało się wtedy dotknąć tego wszystkiego, o czym mówił Abramek, wyciągało się rękę po coś konkretnego, ale nie było nic. I ten brak okazywał się straszny. Rodził prawdziwą rozpacz. Wokół ciemność, chłód i wilgoć. Latem pył, zeschła trawa i kamienie. Gdzie to wszystko jest – ten świat, to całe życie, ten raj? W jaki sposób się do nich dostać?
Małej Jencie wydawało się, że każdy taki wieczór opowieści stawał się gęsty, bardziej ciemny, nieprzenikniony, zwłaszcza gdy Kulawy Abramek mówił niskim ciepłym głosem:
– I to jest wiadome, że przestwór świata jest pełen upiorów i złych duchów, rodzących się z grzechu ludzkiego. Unoszą się one w przestrzeni, jak jest napisane wyraźnie w księdze Zohar. Należy się tedy wystrzegać, by w drodze do bożnicy nie przylgnęły do człowieka, i dlatego winien tenże wiedzieć, co jest napisane w Zoharze, a mianowicie, że z lewej strony czyha na ciebie szkodnik, bo mezuza jest przybita tylko od strony prawej, a w mezuzie jest napisane Imię Boże: Szaddaj, które pokonuje szkodnika, co nam wyjaśnia napis na niej: „I Szaddaj będzie na twoich odrzwiach”.
Kiwali