słowach objawia się zupełnie nowe znaczenie i my je widzimy i rozumiemy.
Kto się w tym odkupionym świecie trzyma starej Tory, ten oddaje cześć martwemu światu i martwemu prawu. Ten jest grzesznikiem.
Mesjasz dopełni swej bolesnej wędrówki, niszcząc od wewnątrz puste światy, rozbijając w pył martwe prawa. Należy więc unicestwić stare porządki, by zapanowały już nowe.
Czy nauki i pisma nie pokazują nam tego wyraźnie, że Izrael właśnie dlatego został rozproszony po świecie, by zebrać z niego wszystkie iskry świętości, nawet z najdalszych części ziemi, najgłębszych otchłani? Czy Natan z Gazy nie nauczał nas jeszcze czegoś – że czasem te iskry utkwiły tak głęboko i haniebnie w ciele materii jak klejnoty, które wpadły w gnój? W najtrudniejszych momentach tikkun nie było nikogo, kto umiałby je wydobyć, tylko ten jeden jedyny – on sam musiał doświadczyć grzechu i zła i wynieść stamtąd święte iskry. Musiał pojawić się ktoś taki jak Szabtaj Cwi i przyjąć islam, musiał zdradzić za nas wszystkich, żebyśmy my już tego nie musieli robić. Wielu pojąć tego nie potrafi. Ale my wiemy od Izajasza – Mesjasz musi zostać odrzucony przez swoich i obcych, tak mówi proroctwo.
Towa już zbierał się do odjazdu. Nakupił jedwabi, które docierały tu statkami z Chin, i farfuru chińskiego, starannie opakowanego w papier i trociny. Nakupił olejków indyjskich. Sam był na bazarze po prezenty dla żony i ukochanej córki Chany, o której wtedy usłyszałem pierwszy raz, nie wiedząc jeszcze, jak potoczą się sprawy. Oglądał szale przetykane złotą nitką i wyszywane pantofelki. Zaszliśmy do niego z reb Mordkem, gdy odpoczywał, wysławszy pomocników do urzędów celnych po fermany, bo za kilka dni miał wyruszyć w powrotną drogę. Dlatego każdy, kto miał jakąś rodzinę na Północy, pisał teraz listy i pakował drobne przesyłki, by mogły pojechać z karawaną Towy nad Dunaj – do Nikopola i do Girugiu, a stamtąd dalej, do Polski.
Usiedliśmy przy nim i Mordechaj wyciągnął skądś butelkę najlepszego wina. Po dwóch kieliszkach twarz Towy stopniała, pojawił się na niej wyraz dziecinnego zdziwienia, brwi powędrowały do góry, czoło zmarszczyło się i pomyślałem, że widzę teraz prawdziwe oblicze tego mędrca, że Towa cały czas się pilnuje. Jako człowiekowi nienawykłemu do picia, wino szybko uderzyło mu do głowy. Reb Mordke zaczął z niego żartować: „Jak to jest nie pić, kiedy się ma własną winnicę?”. Lecz powód naszej wizyty był inny. Znowu poczułem się jak dawniej, kiedyśmy swatali młodych. Mowa była o Jakubie. Najpierw, że trzyma z salonickimi Żydami, którzy popierają Konia, syna Baruchji, co się bardzo Towie podobało, sam bowiem lgnął do nich. Lecz my obaj z reb Mordkem wracaliśmy uparcie do czego innego, nasz upór, upór „tych dwóch z Polski”, jak mówił o nas Towa, był niczym spirala – najpierw wydawało się, że słabł, ale zaraz powracał w to samo miejsce, tylko już w innej postaci. A tym miejscem, do którego wracała każda rozmowa po najdalej idących dygresjach i najodleglejszych skojarzeniach, był Jakub. Czegośmy chcieli? Chcieliśmy ożenić Jakuba z córką Towy, w ten sposób Jakub stałby się szacownym człowiekiem. Nieżonaty Żyd jest nikim i nigdy nie będą go brać poważnie. I co jeszcze? Co jakby cudem urodziło się w naszych głowach? To była odważna myśl, może niebezpieczna, ale nagle zobaczyłem ją w całości i wydała mi się absolutnie doskonała. Jakbym zrozumiał, po co było to wszystko – nasze wędrówki z reb Mordkem, nasze studiowanie. I może to wino odprężyło mój umysł, bo nagle wszystko stało się dla mnie jasne. Wtedy reb Mordke powiedział za mnie:
– My go wyswatamy z twoją córką i on pójdzie do Polski jako posłaniec.
Tego właśnie chcieliśmy. I, o dziwo, Towa nie przeciwstawił się nam ani jednym słowem, słyszał bowiem o Jakubie, jak każdy.
Posłaliśmy więc po Jakuba i przyszedł po dłuższym czasie, a z nim cała zgraja chłopców w jego wieku i jacyś Turcy. Tamci zostali po drugiej stronie placyku, Jakub zaś stanął przed nami trochę onieśmielony. Pamiętam, że na jego widok przeszedł mnie dreszcz, poczułem drżenie w całym ciele i miłość większą niż do kogokolwiek innego na świecie. Jakubowi błyszczały oczy, był jakiś podniecony i z trudem usiłował opanować ten swój ironiczny uśmiech.
– Jeśli ty, Mordechaju, ty, Towo, i ty, Nachmanie, jesteście mędrcami tego wieku – powiedział z przesadną estymą – zamieńcie metal w złoto, wtedy będę wiedział, żeście wysłannikami świętymi.
Nie wiedziałem, czy błaznuje, czy mówi poważnie.
– Siadaj – odezwał się do niego ostro reb Mordke. – Tego cudu tylko sam Mesjasz dokonać może. Dobrze to wiesz. Jużeśmy o tym mówili.
– A gdzież on jest, ten Mesjasz?
– Jak to, nie wiesz? – Reb Mordke popatrzył na niego spod oka, ironicznie. – Przecież z jego wyznawcami ciągle przestajesz.
– Mesjasz jest w Salonikach – powiedział spokojnie Towa. Wino rozwlekało jego słowa. – Duch przeszedł z Szabtaja Cwi po jego śmierci na Baruchję, niech imię jego będzie błogosławione! – Chwilę pomilczał i dodał, jakby prowokacyjnie: – A teraz mówią, że duch znalazł sobie miejsce w synu Baruchji, Koniu. Mówią, że to jest Mesjasz.
Jakubowi nie udało się zachować powagi. Uśmiechnął się szeroko, a nam wszystkim przyniosło to ulgę, nie wiedzieliśmy bowiem, dokąd zdążamy w tej rozmowie.
– Jeżeli tak mówicie, to zaraz pójdę do niego – powiedział po chwili Jakub. – Bo pragnę mu służyć z całego serca. Jeśli zechce, żebym mu rąbał drzewo, będę mu rąbał drzewo. Jeżeli mi każe wodę nosić, to będę nosił. Jeżeli będzie potrzebował kogoś do prowadzenia wojny, to ja stanę na czele wojsk. Tylko mi powiedzcie, co mam robić.
Mówi się w traktacie Chagiga 12: „Biada ludziom, którzy widzą, a nie wiedzą, co widzą”. Lecz myśmy widzieli i rozumieli, co widzimy. Działo się to jeszcze tej samej nocy. Najpierw Jakub stanął przed reb Mordkem, a ten, modląc się i przywołując najpotężniejsze słowa, dotykał raz po raz jego ust, oczu i brwi, potem nacierał jego czoło zielem, aż oczy chłopca zrobiły się szkliste, a on sam stał się cichy i potulny. Zdjęliśmy z niego ubranie i zostawiliśmy płomień tylko jednej lampki. Potem drżącym głosem zacząłem śpiewać tę pieśń, którą wszyscy znaliśmy, ale która teraz nabrała zupełnie innego znaczenia, nie prosiliśmy już bowiem o zstąpienie ducha, jak się prosi na co dzień, tak ogólnie, ku poprawie świata, ku naszemu ratunkowi. Teraz prosiliśmy o prawdziwie namacalne zejście ducha w to nagie ciało przed nami, ciało mężczyzny, brata, którego dobrze znaliśmy, ale zarazem i nie znaliśmy. Daliśmy go duchowi na próbę, sprawdzaliśmy, czy się nadaje, czy zniesie to uderzenie. I nie prosiliśmy już o zwykły znak ku pocieszeniu naszych serc, prosiliśmy o czyn, o wejście w nasz świat, ciemny, brudny i ponury. Wystawiliśmy Jakuba niczym przynętę, jak wystawia się wilkowi otumanionego baranka. Głos nasz wznosił się, żeby się w końcu stać piskliwym, jakbyśmy zamienili się w kobiety. Towa kołysał się w przód i w tył, ja czułem mdłości, jakbym zjadł coś nieświeżego, i zdawało mi się, że zemdleję. Tylko reb Mordke stał spokojnie, z oczami wzniesionymi wysoko, w stronę sufitu, gdzie było małe okienko. Może spodziewał się, że duch przyjdzie przez to okno.
– Duch krąży wokół nas jak wilk wokół zamkniętych w jaskini – mówiłem. – Szuka najmniejszej dziury, by się tam dostać, do tych słabych świetlistych postaci żyjących w świecie cienia. Niucha, sprawdza każdą szczelinę, każdy otwór, czuje nas w środku. Krąży jak kochanek trawiony pożądaniem, żeby wypełnić światłem te delikatne istoty, niczym podziemne grzyby. A ludzie, owe drobne, kruche i zagubione byty, zostawiają mu znaki – znaczą oliwą kamienie, korę drzew, futryny drzwi, robią sobie olejem znak na czole, żeby duch mógł lepiej tam wniknąć.
„Dlaczego duch tak lubi oliwę? Skąd to pomazanie? Czy dlatego że większy ma poślizg i łatwość, gdy wchodzi w materię?”, zapytał raz Jakub i wszyscy uczniowie wybuchnęli śmiechem. I ja też, bo było to tak śmiałe,