z ksiąg napisanych przez człowieka, kiedy cały świat jest księgą pisaną przez Boga, także gliniana dróżka, która prowadzi nad rzekę. Przyjrzyj się jej. Także piórka gęsi, wyschnięte słoje drewna na deskach w płocie, pęknięcia gliny na ścianach domu – ta jest zupełnie jak jedna z liter: szin. Umiesz to, czytaj, Jento”.
Bała się swojej matki, a jakże. Malutka dziewczynka stoi przed chudą, drobną kobietą, która wiecznie coś mamrocze, zawsze ze złością. Piekielnica – za taką miała ją cała wieś. Nastroje matki zmieniały się zbyt często i Jenta nigdy nie wiedziała, czy biorąc ją na kolana, ucałuje ją i przytuli, czy ściśnie boleśnie jej ramiona i potrząśnie nią jak kukiełką. Dlatego wolała jej schodzić z drogi. Patrzyła, jak chudymi rękami układa w skrzyni resztki dawnego posagu – pochodziła z zamożnych Żydów ze Śląska, ale niewiele jej z tej zamożności pozostało. Jenta słyszała, jak rodzice pojękują w łóżku, i wiedziała, że to ojciec w tajemnicy przed resztą rodziny wygania z matki dybuka. Matka zaś najpierw mu się słabo wyrywała, a potem brała głęboki oddech, jak ktoś, kto zanurkował w zimnej wodzie, w lodowatej wodzie mykwy, i tam się skrył przed złem.
Kiedyś, w czasach wielkiej biedy, podpatrzyła ją, jak wyjada zapasy przeznaczone dla wszystkich – ze zgarbionymi plecami, z wychudłą twarzą, z pustymi oczami, które były tak czarne, że nie było w nich widać źrenic.
Gdy Jenta miała siedem lat, matka umarła przy kolejnym porodzie – ona i dziecko, które nie miało siły wydostać się z niej na zewnątrz. Dla Jenty to był oczywiście dybuk, którego tamta zjadła, kradnąc pożywienie, a którego ojciec nie zdołał wygnać w czasie nocnych zmagań. Rozgościł się w brzuchu jej matki i nie chciał wyjść. A śmierć – to była kara. Kilka dni przed fatalnym porodem gruba i spuchnięta, o błędnych oczach obudziła śpiącą córkę o świcie, ciągnąc ją za warkoczyki, i powiedziała:
– Wstawaj, Mesjasz przyszedł. Jest już w Samborze.
Po śmierci żony Majer, powodowany niejasnym poczuciem winy, sam zajmował się córką. Nie bardzo wiedział, co z nią zrobić, więc gdy studiował, siedziała przy nim i przyglądała się temu, co czytał.
– A jak będzie wyglądało zbawienie? – spytała go raz.
Majer, przywołany do rzeczywistości, wstał znad książek i oparł się plecami o piec.
– To proste – powiedział. – Kiedy ostatnia iskierka boskiego światła wróci do swojego źródła, objawi się nam Mesjasz. Wszelkie prawa zostaną unieważnione. Zniknie podział na koszerne i niekoszerne, na święte i przeklęte, przestanie być odróżnialna noc od dnia, a różnice między kobietą a mężczyzną zanikną. Litery w Torze poprzestawiają się tak, że pojawi się nowa Tora i wszystko w niej będzie odwrotnie. Ciała ludzkie staną się lekkie jak duchy i nowe dusze zstąpią do nich spod samego tronu dobrego Boga. Wtedy też zniknie potrzeba jedzenia i picia, zbędne stanie się spanie, a każde pożądanie rozwieje się jak dym. Cielesne rozmnażanie ustąpi łączeniu się świętych imion. Talmud pokryje się kurzem, zupełnie zapomniany i niepotrzebny. Będzie wszędzie jasno od blasku Szechiny.
Potem jednak Majer uznał za stosowne przypomnieć jej najważniejsze:
– Między sercem a językiem jest otchłań – powiedział. – Pamiętaj o tym. Myśli trzeba kryć, zwłaszcza gdy urodziłaś się na swoje nieszczęście kobietą. Myśl tak, żeby myśleli, że ty nie myślisz. Zachowuj się tak, żeby innych zmylić. Tak musimy wszyscy robić, a kobiety w szczególności. Talmudyści wiedzą o sile kobiet, jednak się jej boją, dlatego przekłuwają dziewczynkom uszy, żeby je osłabić. Ale my – nie. My tego nie robimy, bo sami jesteśmy jak kobiety. Ukrywamy się. Udajemy głupich, udajemy jakichś innych ludzi, którymi nie jesteśmy. Przychodzimy do domu i ściągamy z twarzy maski. Spoczywa na nas ciężar milczenia, masa duma.
I teraz, gdy Jenta leży przykryta po szyję w korolewskiej drewutni, wie, że wszystkich oszukała.
8
Miód, nie zjeść go za dużo,
czyli nauki w szkole Isochara
w Smyrnie, w kraju tureckim
Nachman dzięki szkole Isochara ma gematrię, notarikon i temurę w jednym palcu. Można go obudzić w środku nocy i kazać mu przestawiać litery oraz produkować słowa. Już zważył i ustalił liczbę słów w modlitwach i błogosławieństwach, aby odkryć, według jakiej zasady zostały one ustanowione. Porównał je z innymi, przekształcał, przestawiając litery. Wiele razy, gdy nie mógł spać w czasie upalnych smyrneńskich nocy, kiedy reb Mordke w milczeniu odpływał, paląc fajkę, Nachman bawił się tak z zamkniętymi oczami do świtu, grał ze słowami i literami, tworząc zupełnie nowe, nieprawdopodobne znaczenia i powiązania. Kiedy pierwszy świt oświetlał szaro placyk porośnięty kilkoma marnymi oliwkami, pod którymi wśród śmieci spały psy, zdawało mu się, że świat słów jest o wiele realniejszy niż to, co widzą jego oczy.
Nachman jest szczęśliwy. Zawsze zajmuje miejsce za Jakubem, lubi patrzeć na jego plecy. I właśnie dlatego dotyczą go słowa Pisma – mamy w Księdze Przysłów 25,16 takie słowa: „Znalazłeś miód? Jedz tyle, ile trzeba, żebyś się nie przejadł i nie zwymiotował”.
Tymczasem oprócz hakkarat panim – znajomości fizjonomii, i sidrej szirtutin – znajomości chiromancji, wybrani uczniowie, do których już zaliczają się Nachman i Jakub, pod okiem Isochara i reb Mordkego przyuczani są jeszcze do pewnej tajemnej rzeczy. Wieczorem zostawia się tylko dwie świece w małym pokoju i siada pod ścianą na podłodze. Głowa musi iść między kolana. Ciało człowiecze wraca wtedy do tej samej pozycji, którą miało w brzuchu matki, a więc kiedy jeszcze pozostawało w bliskości Boga. Gdy się tak siedzi kilka godzin, gdy oddech powraca do płuc i słyszy się bicie własnego serca, ludzki umysł zaczyna swoje podróże.
Jakub, wysoki i mocny, zawsze ma wokół siebie wianuszek słuchaczy. Opowiada przygody z młodości w Bukareszcie, a Nachman podsłuchuje jednym uchem. Jakub mówi, że kiedyś stanął w obronie Żyda, a tu na niego dwóch jeźdźców od agi napadło. Walczył wałkiem do ciasta i tym wałkiem całą straż turecką rozgromił. A kiedy, jako że im szkód cielesnych narobił, podano go na sąd, tak adze przypadła do gustu jego waleczność, że nie tylko go zwolnił, ale jeszcze prezenty mu dał. Oczywiście Nachman mu nie wierzy. Wczoraj Jakub opowiadał o cudownym świdrze, który natarty jakimiś magicznymi ziołami, umiał pokazywać schowane w ziemi skarby.
Widząc zapewne wpatrzony w siebie wzrok Nachmana, który ten zawsze szybko odwraca, gdy tylko Jakub na niego spojrzy, Jakub zaczepia go po turecku:
– A tyś co, Fejgełe, że się tak na mnie patrzysz?
Zapewne mówi to z intencją obrażenia Nachmana. Nachman mruga oczami, tak jest zaskoczony. Także tym, że Jakub używa słowa żydowskiego, „fejgełe” – ptaszek, ale i taki, co lubi mężczyzn bardziej niż kobiety.
Jakub jest zadowolony, wprawił Nachmana w konfuzję, uśmiecha się szeroko.
Przez chwilę poszukują wspólnego języka. Jakub zaczyna od tego, którym mówią tutaj Żydzi: ladino, Nachman jednak nic nie rozumie i odzywa się po hebrajsku, ale obu im nie wychodzi gadanie na ulicy w świętym języku, zacinają się. Nachman przechodzi na żydowski, a w tym znowu Jakub mówi z dziwnym akcentem, odpowiada zatem w tureckim, płynnie, radośnie, jakby znalazł się nagle na swoim gruncie, tu z kolei Nachman nie czuje się zupełnie sobą. W końcu mówią jakąś mieszaniną, nie przejmując się pochodzeniem słów; słowa to nie szlachta, żeby im drzewa genealogiczne odtwarzać. Słowa to kupcy, szybcy i użyteczni, to tu, to tam.
Jak nazwać miejsce, gdzie pije się kaffę? To kahvehane, prawda? A ciemny, krępy Turek z południa, który nosi zakupione towary z bazaru do domu, to hamal. Z kolei targ kamieniami, na którym za dnia pojawia się zawsze Jakub, to bezestan, czyż nie? Jakub się śmieje, ma ładne zęby.
RESZTKI.