Przecież to tak, jakby zgubić się we własnej kieszeni.
– Cicho! – mówi nagle ksiądz i podnosi palec do góry, nadsłuchując. I rzeczywiście, gdzieś z lewej strony, z kłębów mgły, dochodzi słaby szum wody.
– Jedźmy za tym szumem. To woda płynie – decyduje ksiądz.
Będą wlec się teraz powolutku wzdłuż rzeki zwanej Gniłą Lipą. Woda ich poprowadzi.
Wkrótce ksiądz rozluźnia się w kolasce, wyciąga przed siebie nogi i pozwala oczom wędrować po morzu mgły. Natychmiast popada w podróżne zamyślenie, bo człowiekowi najlepiej myśli się w ruchu. Wolno, z ociąganiem ożywa mechanizm jego umysłu, zaskakują tryby i przekładki, wprawiając w ruch koła napędowe, zupełnie jak w zegarze, który stoi u niego na plebanii w sieni, zakupiony we Lwowie; słono za niego zapłacił. Za chwilę odezwie się bim-bom. Czy aby świat nie wziął się z takiej mgły, zaczyna się zastanawiać. Przecież historyk żydowski Józef Flawiusz utrzymuje, że świat został stworzony jesienią, podczas aequinoctium jesiennego. Można tak sądzić, bo przecież w raju były owoce; skoro jabłko wisiało na drzewie, musiała to być jesień… Jest w tym jakaś racja. Ale zaraz przychodzi mu do głowy myśl inna: Cóż to za argument? Czyż wszechmocny Bóg takich marnych fruktów nie mógłby stworzyć ekstra, w jakiejkolwiek porze roku?
Gdy dojeżdżają do głównej drogi prowadzącej do Rohatyna, włączają się w strumień pieszych, konnych i wozów wszelakiego rodzaju, które wyłaniają się z mgły, niby figurki z chleba lepione na Boże Narodzenie. Jest środa, targ w Rohatynie, jadą chłopskie wozy obładowane workami z ziarnem, klatkami z drobiem, wszelakimi płodami rolnymi. Między nimi żwawym krokiem maszerują handlarze z każdym możliwym towarem – ich kramiki, sprytnie teraz złożone, dają się nieść na plecach niczym koromysła, a za chwilę staną się stołami pełnymi barwnych materiałów, drewnianych zabawek, jajek skupowanych po wsiach za jedną czwartą ceny… Chłopi prowadzą też kozy i krowy na sprzedaż – zwierzęta, przerażone zgiełkiem, zapierają się w kałużach. Mija ich rozpędzona fura przykryta dziurawą plandeką, pełna hałaśliwych Żydów, którzy ściągają na jarmark do Rohatyna z całej okolicy, a za nimi przedziera się bogata kareta, której we mgle i tłoku na drodze trudno zachować dostojeństwo – jasne lakierowane drzwiczki są czarne od błota, a mina stangreta w niebieskiej pelerynie wydaje się nietęga, nie spodziewał się widać takiego zamieszania i teraz rozpaczliwie szuka wzrokiem okazji, żeby zjechać z tej diabelskiej drogi.
Roszko jest zawzięty i nie da się zepchnąć na pole, trzyma się prawej strony i jadąc jednym kołem po trawie, drugim po drodze, posuwa się sprawnie do przodu. Jego smutna pociągła twarz dostaje rumieńców i spływa na nią jakiś potępieńczy grymas. Ksiądz rzuca na niego okiem i przypomina mu się rycina, którą oglądał nie dalej jak wczoraj – widnieli na niej piekielnicy i mieli takie same grymasy na twarzy jak teraz Roszko.
– Przepuścić jegomościa księdza dobrodzieja. Nu, poszli! Na bok, ludyny! – krzyczy Roszko.
Wyrastają przed nimi pierwsze zabudowania, nagle, bez ostrzeżenia. Widać mgła zmienia poczucie odległości, bo zaskoczona tym wydaje się sama Kaśka. Nagle skacze, szarpiąc dyszlem, i gdyby nie stanowcza reakcja Roszka i jego bat, wywróciłaby kolaskę. Może Kaśkę wystraszyły iskry, które sypią się z paleniska, albo niepokój koni czekających na swoją kolej do podkuwania…
Dalej znajduje się karczma, marna i biedna, podobna do wiejskiej chałupy. Jak szubienica sterczy nad nią żuraw od studni, przebija się w górę przez mgłę, a jego koniec znika gdzieś wysoko. Ksiądz widzi, że zatrzymała się tu zakurzona kareta, zmęczony stangret opuścił głowę prawie do kolan i nie zeskakuje z kozła, nikt też nie wychodzi ze środka. A już stoi przed nią wysoki, chudy Żyd, a obok małe dziewczynki o potarganych włosach. Tyle tylko widzi ksiądz dziekan, bo mgła pochłania każdy mijany widok; przepada on gdzieś, wsiąka jak roztopiony płatek śniegu.
Oto i Rohatyn.
Zaczyna się od lepianek, domków z gliny krytych słomianymi strzechami, które wydają się przyciskać budynki do ziemi; im bliżej rynku jednak, tym domki coraz bardziej smukleją, strzechy stają się delikatniejsze, a w końcu przechodzą w drewniany gont kamieniczek z gliniastej niewypalonej cegły. Są tu też fara, klasztor Dominikanów, kościół Świętej Barbary przy rynku, a dalej dwie synagogi i pięć cerkwi. Wokół rynku tkwią jak grzyby małe domy, a w każdym jakiś interes. Krawiec, powroźnik, kuśnierz, wszyscy Żydzi, a obok piekarz o nazwisku Bochenek, co zawsze cieszy księdza dziekana, bo ukazuje jakiś ukryty porządek, który mógłby być bardziej widoczny i konsekwentny, a wtedy ludzie żyliby cnotliwiej. Obok zakład miecznika zwanego Lubą; fasada wyróżnia się zasobnością, ściany świeżo pomalowane na niebiesko, a nad wejściem wisi wielki zardzewiały miecz – widocznie dobry rzemieślnik z tego Luby i pełne są kieszenie jego klientów. Dalej siodlarz, który wystawił przed drzwi drewniany kozioł, na nim zaś piękne siodło, strzemiona chyba srebrzone, bo tak lśnią.
Wszędzie czuć mdły zapach słodu, przenika każdy towar wystawiony do sprzedaży. Można się nim najeść jak chlebem. Na przedmieściach Rohatyna, w Babińcach, jest kilka małych browarów, to stamtąd roznosi się na całą okolicę ten sycący zapach. Wiele kramików sprzedaje tu piwo, a lepsze sklepy mają na składzie i gorzałkę, i miód pitny, głównie trójniak. Skład żydowskiego kupca Wakszula oferuje wino, prawdziwego węgrzyna i prawdziwe reńskie, i takie trochę kwaskowate, które przywożą tu aż z Wołoszczyzny.
Ksiądz posuwa się wzdłuż straganów skonstruowanych z wszelkiej możliwej materii – desek, kawałków grubo tkanego płótna, koszy wiklinowych, a nawet liści. Jakaś dobra kobieta w białej chustce na głowie sprzedaje dynie z wózka i ich jaskrawy pomarańczowy kolor przyciąga dzieci. Obok inna zachwala gomółki sera ułożone na liściach chrzanu. Dalej stoi wiele innych kramarek, które trudnią się handlem, bo owdowiały albo mają mężów opojów: olejarki, solarki, płótniarki. Wyroby tej pasztetniczki ksiądz zwykle kupuje i teraz śle handlarce miły uśmiech. Za nią są dwa stragany ozdobione zieloną gałęzią, co znaczy, że sprzedaje się tam świeże warzone piwo. A tu bogaty kram ormiańskich kupców – piękne, lekkie materie, noże w zdobionych pochwach, i zaraz – wizina, czyli suszone ryby, których mdły zapach przenika wełniane tureckie makaty. Dalej z pudła zawieszonego na chudych ramionach człowiek w zakurzonym chałacie sprzedaje jajka zapakowane tuzinami w koszyki uplecione z trawy. Drugi oferuje jaja na kopy, w dużych koszach, po konkurencyjnej, prawie hurtowej cenie. Bajgle obwieszają cały kram piekarza – jeden upadł komuś w błoto i teraz zjada go z apetytem mały pies.
Handlują tu czym się da. Także kwiecistymi materiałami, chustkami i szalami prosto z bazaru w Stambule, bucikami dla dzieci, owocami, orzechami. Mężczyzna pod płotem ma pług i gwoździe w różnych wielkościach, od takich jak szpilka aż po wielkie, do budowy domu. Obok dorodna kobieta w nakrochmalonym czepcu na głowie rozłożyła kołatki dla nocnych stróżów: małe – takie, co to ich dźwięk przypomina raczej nocne granie świerszczy niż nawoływanie do snu, i duże – te, przeciwnie, obudziłyby umarłego.
Ile to razy zakazywano Żydom handlowania rzeczami związanymi z Kościołem. Grzmieli w tej sprawie i księża, i rabini, ale nic to nie dało. Są tu więc piękne modlitewniki, ze wstążeczką między stronami, z wytłoczonymi na okładce cudnie srebrzonymi literami, które gdy po nich przesunąć opuszką palca, wydają się ciepłe i żywe. Czysty, prawie elegancki mężczyzna w futrzanej czapie trzyma je jak jakieś relikwie – poowijane w cienki papier, kremową bibułkę, żeby ten brudny, mglisty dzień nie splamił ich niewinnych, chrześcijańskich, pachnących farbą drukarską stron. Ma także woskowe świece, a nawet obrazki świętych z aureolami.
Ksiądz podchodzi do jednego z wędrownych sprzedawców książek, mając nadzieję, że znajdzie coś po łacinie. Wszystkie są jednak żydowskie, bo obok nich leżą rzeczy, których przeznaczenia ksiądz nie zna.
Im dalej zapuści się wzrok w boczne uliczki, tym większa nędza wychodzi na wierzch,