ostrzy noże oraz wszelkiego rodzaju sierpy i kosy. Jego warsztat składa się z kamiennego koła uwiązanego u szyi. Gdy dostanie rzecz do ostrzenia, ustawia na ziemi prymitywny drewniany stelaż – kilka skórzanych rzemieni czyni z tego prostą machinę, której koło wprawiane w ruch ręką liże metalowe ostrza. Czasem z tej machiny poleci kilka najprawdziwszych iskier, wpadając w błoto, z czego szczególnie cieszą się brudne, zaświerzbione dzieci. Na fachu swoim zarobi grosze. Może się z pomocą tego koła utopić w rzece, taka jeszcze jest korzyść z tego zawodu.
Kobiety w łachmanach zbierają na ulicy wióry i łajno na opał. Trudno po tych łachach rozróżnić, czy to bieda żydowska, czy cerkiewna, czy katolicka. Tak, bieda nie ma ani wiary, ani narodowości.
Si est, ubi est? – pyta sam siebie ksiądz, myśląc o raju. Na pewno nie tutaj w Rohatynie, ani – jak mu się zdaje – nigdzie na podolskiej ziemi. A jeśliby kto pomyślał, że w dużych miastach jest lepiej, to grubo się pomyli. Wprawdzie ksiądz do Warszawy czy Krakowa nigdy w życiu nie dotarł, ale wie to i owo z opowieści bernardyna Pikulskiego, bardziej bywałego niż on, albo z tego, co zasłyszy gdzieś po dworach.
Raj, czyli ogród rozkoszy, w piękne i nieznane miejsce jest przeniesiony przez Boga. I jak napisane jest w Arca Noe, raj jest gdzieś w kraju Ormian, wysoko w górach, a znowu Brunus twierdzi, że sub polo antarctico, pod biegunem południowym. Znakiem bliskości raju są cztery rzeki: Gebon, Philon, Euphrates i Tygris. I są tacy autorzy, co na ziemi rajowi nie mogąc znaleźć miejsca, lokują go w powietrzu, nad górami z piętnaście łokci. Ale to się akurat księdzu wydaje dość niemądre. Bo jak to? Czy żyjący na ziemi pod rajem widzieliby go od spodu? Czy oglądaliby pięty świętych?
Z drugiej wszakże strony nie można zgodzić się z tymi, co próbują rozgłaszać nieprawdziwe sądy, że tekst święty o raju ma mieć tylko mistyczne znaczenie, to znaczy ma być brany w sensie duchowym albo alegorycznym. Ksiądz – nie tylko dlatego, że jest księdzem, ale z własnego głębokiego przekonania – uważa, że Pismo Święte brać trzeba dosłownie.
Wie o raju prawie wszystko, bo nie dalej jak w zeszłym tygodniu kończył rozdział swej książki wielce ambitnej, rozdział skompilowany ze wszystkich ksiąg, jakie ma w Firlejowie, a ma ich sto trzydzieści. Po niektóre jeździł i do Lwowa, a nawet do Lublina.
Oto jest dom narożny, skromny – tu idzie. Tak mu poradził ksiądz Pikulski. Dwuskrzydłowe niskie drzwi są szeroko otwarte; bije stamtąd zapach korzenny, niespotykany wśród tego smrodu końskich gówien i jesiennej wilgoci, i jeszcze inna drażniąca woń, znana już księdzu dziekanowi – kaffy. Ksiądz kaffy nie pija, ale musi w końcu wejść z nią w bliższą znajomość.
Ksiądz ogląda się za siebie, szukając wzrokiem Roszka; widzi go, jak przerzuca kożuchy z ponurą uwagą, a dalej – cały targ zajęty sam sobą. Nikt nie patrzy na księdza, wszyscy pochłonięci frymarkiem. Hałas i zgiełk.
Nad wejściem do budynku widnieje dość nieudolnie wykonany szyld:
SZOR SKŁAD TOWARÓW
Potem idą litery hebrajskie. Przy drzwiach wisi metalowa plakietka, a obok jakieś znaki, i ksiądz przypomina sobie, że Athanasius Kircher powiada w swej księdze, iż Żydzi, kiedy żona zlegnie i boją się czarownicy, piszą na ścianach słowa: „Adam, Hawa. Huc – Lilit”, co ma znaczyć: „Adamie z Ewą, przybądźcie tu, a ty, Lilit, to jest czarownico, uciekaj”. To musi być to. Zapewne i tu niedawno urodziło się dziecko.
Ksiądz przestępuje wysoki próg i cały zanurza się w ciepły korzenny zapach. Chwilę trwa, nim oczy przyzwyczają się do mroku, bo światło wpuszcza tutaj tylko małe okienko, zastawione na dodatek donicami.
Za ladą stoi wyrostek, któremu dopiero co sypnął się wąs, ma pełne usta, które najpierw lekko drżą na widok księdza, a potem próbują ułożyć się w jakieś słowo. Jest zupełnie zaskoczony.
– Jak masz na imię, chłopcze? – pyta ksiądz śmiało, żeby pokazać, jak pewnie się czuje w tym ciemnym, niskim sklepiku i zachęcić wyrostka do rozmowy, ale tamten nie odpowiada. – Quod tibi nomen est? – powtarza więc oficjalnie, ale łacina, która miałaby służyć porozumieniu, brzmi nagle zbyt uroczyście, jakby ksiądz przyszedł tu odprawiać egzorcyzmy, niczym Chrystus w Ewangelii świętego Łukasza, który tym samym pytaniem traktuje opętanego. Ale chłopak tylko jeszcze szerzej otwiera oczy i powtarza „bh, bh”, a potem nagle czmycha za regały, potrącając warkocz czosnku wiszący na gwoździu.
Ksiądz zachował się niemądrze; nie powinien oczekiwać, że będą tu mówić po łacinie. Ogląda się krytycznie – spod płaszcza wystają czarne włosiane guziki sutanny. Tego zapewne wystraszył się chłopak, myśli ksiądz – sutanny. Uśmiecha się pod nosem i przypomina mu się biblijny Jeremiasz, który też omal nie stracił głowy i wyjąkał: Aaa, Domine Deus ecce nescio loqui! – Panie Boże, oto nie umiem mówić.
Odtąd ksiądz nazywa chłopca w myślach Jeremiaszem. Nie wie, co zrobić, gdy ten zniknął tak nagle. Rozgląda się więc po sklepie, zapinając guziki płaszcza. To ksiądz Pikulski namówił go, by tutaj przyjść; posłuchał, ale teraz nie wydaje mu się, żeby to był dobry pomysł.
Nikt nie wchodzi z zewnątrz, za co ksiądz w myślach dziękuje Bogu. Nie byłby to zwyczajny widok – ksiądz katolicki, dziekan rohatyński w sklepie u Żyda, czekający na obsłużenie niczym mieszczka. Radził mu ksiądz Pikulski iść do rabbiego Dubsa we Lwowie, sam tam bywał i wiele się od niego dowiedział. I ksiądz tam poszedł, lecz stary Dubs miał już chyba dość katolickich księży, którzy go wypytują o książki. Był nieprzyjemnie zaskoczony prośbą i tego, co księdza Benedykta interesowało najbardziej, nie miał albo udawał, że nie ma. Zrobił grzeczną minę i pokręcił głową, cmokając. A gdy ksiądz zapytał, kto mógłby mu pomóc, Dubs zamachał rękami i odwróciwszy głowę do tyłu, jakby kto za nim stał, dał do zrozumienia, że nie wie, a gdyby wiedział, to i tak nie powie. Potem ksiądz Pikulski wyjaśnił księdzu dziekanowi, że to chodzi o żydowskie herezje, a choć oni się sami chwalą, że u nich herezji nie ma, to zdaje się dla tej jednej robią jakiś wyjątek i szczerze jej nienawidzą, bez owijania w bawełnę.
W końcu poradził mu Pikulski, żeby poszedł do Szora. Duży dom ze sklepem przy rynku. Spojrzał jednak przy tym na księdza jakoś krzywo, z ironią albo się tak księdzu wydawało. Może trzeba było załatwiać te żydowskie książki przez Pikulskiego? Choć go ksiądz dziekan nie bardzo lubi. Nie musiałby się teraz tutaj wstydzić i pocić. Ale wiele jest w księdzu przekory, więc poszedł sam. I było jeszcze coś niezbyt rozumnego – mała gierka słowna wdała się w całą sprawę; kto uwierzy, że takie rzeczy mają wpływ na świat. Ksiądz pracował pilnie nad pewnym ustępem Kirchera, gdzie wspomniano o wielkim wole Szoroborze. I być może podobieństwo słów ściągnęło go tutaj – Szor i Szorobor. Dziwne są wyroki Pana.
Lecz gdzież te słynne księgi, gdzie ta postać budząca lękliwy szacunek? Sklep wygląda jak zwykły kram, a przecież właściciel ponoć jest potomkiem słynnego rabina, mędrca wielce szanowanego Zalmana Naftalego Szora. A tu czosnek, zioła, garnce z przyprawami, słoje i słoiczki, a w nich wszelkiej maści przyprawy – tłuczone, mielone albo jeszcze w swoim naturalnym kształcie, jak te laski wanilii albo gwoździki goździków, kulki gałki muszkatołowej. Na półkach na sianie ułożono też bele materiału – to chyba jedwab i atłas, bardzo jaskrawe, przyciągają oko. Ksiądz myśli, czy nie potrzebowałby czasem czego, ale już jego uwagę zwraca nieudolny napis na pokaźnym słoju ciemnozielonym: „Herba the”. Już wie, o co poprosi, kiedy w końcu ktoś do niego wyjdzie – o trochę tego ziela, które wprawia go w lepszy nastrój, co u księdza dziekana znaczy, że może bez zmęczenia pracować. A jeszcze poprawia trawienie. I kupiłby trochę goździków, żeby doprawić nimi wieczorne grzane wino. Ostatnie noce były tak zimne, że zmarznięte nogi nie pozwalały mu się skupić na pisaniu. Szuka wzrokiem jakiejś ławy, a wtedy wszystko dzieje się w tym samym momencie: zza regałów wyłania się dobrze zbudowany, brodaty mężczyzna w długiej wełnianej sukni, spod której