bezczelnie oczami i uśmiecha się szelmowsko, ukazując zdrowe, szeroko rozstawione zęby. Ksiądz nie jest pewny, czy czasem nie jest to uśmiech szyderczy. Woli dostojną postać w płaszczu i to do niej zwraca się nadzwyczaj grzecznie:
– Niech mi waszmość wybaczy to najście…
Tamten patrzy na niego w napięciu, lecz już po chwili wyraz jego twarzy powoli się zmienia. Pojawia się na niej coś w rodzaju uśmiechu. Ksiądz dziekan nagle pojmuje, że tamten nie rozumie, więc zaczyna teraz inaczej, po łacinie, radośnie pewny, że znalazł swój swego.
Żyd powoli przenosi wzrok na chłopca w drzwiach, tego zdyszanego, a tamten śmiało wchodzi do środka, obciąga kurtkę z ciemnego sukna.
– Ja będę tłumaczył – oznajmia niespodziewanie niskim głosem z miękkim rusińskim zaśpiewem i wskazując paluchem księdza dziekana, mówi z przejęciem, że to jest prawdziwy, najprawdziwszy ksiądz.
Nie przyszło do głowy księdzu, że potrzebny będzie tłumacz, jakoś o tym nie pomyślał. Jest speszony i nie wie, jak z tego wybrnąć, bo cała sprawa, w zamierzeniu delikatna, nagle robi się publiczna i za chwilę ściągnie tu cały jarmark. Najchętniej wyszedłby stąd w chłodną mgłę o zapachu końskiego łajna. Zaczyna się czuć osaczony w tej niskiej izbie, w powietrzu gęstym od zapachu korzeni, na dodatek już ktoś z ulicy ciekawie zagląda, by sprawdzić, co też się tu dzieje.
– Miałbym słowo do szanownego Eliszy Szora, jeśli pozwoli – mówi. – Na osobności.
Żydzi są zaskoczeni. Wymieniają między sobą kilka zdań, Jeremiasz znika i dopiero po dłuższej chwili pełnej nieznośnego milczenia wraca. Widocznie ksiądz dostał pozwolenie i teraz wiodą go za regały. Towarzyszą temu jakieś szepty, lekki tupot dziecięcych stóp, tłumione chichoty – jakby za cienkimi ścianami były tłumy innych ludzi, którzy przez szpary w drewnianych ściankach ciekawie patrzą teraz na księdza dziekana rohatyńskiego, wędrującego po zakamarkach żydowskiego domu. I okazuje się też, że sklepik przy rynku jest zaledwie przyczółkiem dużo bardziej rozbudowanej struktury, niejako ula pszczelego: pokoi, korytarzyków i schodków. Cały dom jest większy i zbudowany wokół wewnętrznego podwórka, które tylko kątem oka widzi ksiądz przez małe okienko w izbie, gdzie się na chwilę zatrzymują.
– Ja jestem Hryćko – odzywa się, kiedy tak idą, chłopak z bródką. Ksiądz uświadamia sobie, że gdyby chciał się wycofać, to nawet nie wiedziałby, jak wyjść z tego pszczelego domu. Zaczyna się pocić z powodu tej myśli i wtedy otwierają się ze skrzypieniem jedne z drzwi i staje w nich szczupły mężczyzna w sile wieku, o jasnej, gładkiej, nieprzeniknionej twarzy, z siwą brodą, w sukni za kolana, na stopach ma wełniane skarpety i czarne pantofle.
– To jest właśnie rabbi Elisza Szor – szepcze Hryćko z przejęciem.
Pokój jest mały, niski i bardzo skromnie urządzony. Na środku znajduje się szeroki stół, leży na nim rozłożona książka, a obok w kilku stosach inne – wzrok księdza zachłannie sunie po ich grzbietach, usiłując odczytać tytuły. Ksiądz niewiele wie o Żydach w ogóle, a tych rohatyńskich zna tylko z widzenia.
Księdzu nagle wydaje się sympatyczne, że obaj są niedużego wzrostu. Wobec wysokich czuje się zawsze jakoś skonfundowany. Stają naprzeciwko siebie i przez chwilę ksiądz ma wrażenie, że tamten też kontentuje się tym podobieństwem. Żyd siada miękko, uśmiecha się i wskazuje ręką ławę dla księdza.
– Za pozwoleniem i w tych niezwykłych okolicznościach przychodzę tutaj do waszmości całkiem incognito, zasłyszawszy wiele o waszej wielkiej mądrości i erudycji…
Hryćko zatrzymuje się w połowie zdania i pyta księdza:
– In-co-gnito?
– A jakże, co znaczy, że suplikuję o dyskrecję.
– A cóż to? Su-pli-kuję? Dys-kre-cję?
Ksiądz milknie, nieprzyjemnie zaskoczony. Ale mu się tłumacz trafił, widzi, że tamten go nie rozumie. To jak mają ze sobą rozmawiać? Po chińsku? Będzie się starał mówić prosto:
– Proszę o zachowanie tajemnicy, bo nie ukrywam przecie, żem rohatyński dziekan, ksiądz katolicki. Ale przede wszystkim autor. – Słowo „autor” podkreśla podniesieniem palca. – I wolałbym tu dzisiaj rozmawiać nie jako duchowny, ale autor właśnie, który wytrwale pracuje nad pewnym opusculum…
– O-pu-scu-lum? – dopada go wątpiący głos Hryćka.
– …dziełkiem niewielkim.
– Aha. Niechże ksiądz wybaczy, ja w polskim nieuczony, tylko w takim zwykłym języku, jak ludzie mówią. Tyle znam, ilem zasłyszał wokół koni.
– Od koni? – dziwi się ksiądz niepomiernie, zły na kiepskiego tłumacza.
– No bo przy koniach robię. Handel.
Hryćko mówi, pomagając sobie rękami. Mężczyzna patrzy na niego ciemnymi, nieprzeniknionymi oczami, a księdzu przychodzi do głowy, że może ma do czynienia z niewidomym.
– Kilkuset autorów już przeczytawszy od deszczki do deszczki – ciągnie ksiądz – tu i ówdzie to pożyczając, to skupując, czuję, że wiele ksiąg mi umknęło i dostępu do nich mieć zupełnie nie mogę.
Teraz przerywa i czeka, aż się tamten odezwie, ale Szor tylko kiwa głową z przymilnym uśmiechem, z którego nic nie wynika.
– A że słyszałem, iż waszmość masz tu wcale udaną bibliotekę, nie chcąc za nic w świecie inkomodować… – poprawia się zaraz niechętnie – …przeszkadzać czy trudzić, zebrałem się na odwagę, wbrew obyczajowi, lecz ku pożytkowi innych, by przyjść tutaj i…
Milknie, bo oto drzwi otwierają się gwałtownie i do tej niskiej salki bez nijakiej zapowiedzi wchodzi kobieta. W ślad za nią do środka zaglądają, szepcząc, twarze na pół widoczne w mroku. Kwili przez chwilę małe dziecko, a potem nagle cichnie, jakby wszystko miało skupić się na kobiecie: z odkrytą głową okoloną bujnymi lokami kroczy śmiało, ze wzrokiem utkwionym gdzieś przed siebie, nie patrząc w ogóle na mężczyzn; niesie na tacy dzban i suszone owoce. Ma na sobie szeroką suknię w kwiaty, a na niej haftowany fartuch. Stuka spiczastymi trzewikami. Jest drobna, ale zgrabna, jej figura przyciąga wzrok. Za nią drepcze mała dziewczynka i niesie dwie szklanki. Patrzy na księdza z takim przerażeniem, że niebacznie wchodzi na idącą przed sobą i przewraca się. Szklanki toczą się po podłodze, dobrze, że są z grubego szkła. Kobieta nie zwraca uwagi na dziecko, rzuca natomiast jedno spojrzenie na księdza, szybkie i bezczelne. Błyskają ciemne, mroczne oczy, duże i jakieś przepastne, a przeraźliwie białą skórę pokrywa w jednej chwili rumieniec. Ksiądz dziekan, który nie miewa kontaktów z młodymi kobietami, czuje się zaskoczony tym nagłym wtargnięciem; przełyka ślinę. Kobieta głośno stawia na stole dzbanek i talerz oraz podniesione z ziemi szklanki i znów patrząc przed siebie, wychodzi. Trzaskają drzwi. Hryćko, tłumacz, też wygląda na zmieszanego. Elisza Szor zrywa się tymczasem, podnosi dziecko, sadza sobie na kolanach, ale dziewczynka wyrywa się i znika za matką.
Ksiądz dałby głowę, że całe to wejście kobiety i dziecka było tylko po to, żeby mogli mu się przypatrzeć. Też coś! Ksiądz w żydowskim domu! Egzotyczny jak salamandra. A co z tego? Czy mnie nie leczy lekarz Żyd? I czy lekarstw mi nie uciera także Żyd? A sprawa ksiąg to też poniekąd sprawa higieny.
– Księgi – mówi ksiądz, wskazując palcem grzbiety leżących na stole foliantów i elzewirów. Na każdym z nich złotawą farbą wypisano dwa znaki, które ksiądz bierze za inicjały właściciela, umie rozpoznać hebrajskie litery:
Sięga po swój bilet w tej podróży do ludu Izraela i kładzie ostrożnie przed Szorem przywiezioną księgę. Uśmiecha się tryumfalnie, bo to jest Turris Babel Athanasiusa Kirchera, dzieło