skoro po wino sięgasz – mówi Łabęcki z ledwie wyczuwalną w głosie ironią. Wciąż jest poirytowany, że na karty nie pojechał. – Vous permettez?[2] – Wstaje, by z nieco przesadnym ukłonem dolać kasztelanowej wina. – Zdrowie waćpani.
– A ja winnam wypić zdrowie tego medyka, bo mnie na nogi postawił swoją miksturą – mówi Kossakowska i pociąga spory łyk.
– C’est un homme rare – stwierdza gospodarz. – Dobrze wykształcony Żyd, choć mnie z podagry wyleczyć nie potrafi. Studiował w Italii. Ponoć igłą zdejmuje z oka zaćmę i tym samym przywraca wzrok, tak właśnie było z jedną z okolicznych szlachcianek, która teraz wyszywa najdrobniejsze ściegi.
Odzywa się znowu Kossakowska ze swojego kąta. Zjadła już i leży oparta o poduszki, cokolwiek blada. Jej twarz oświetlona drgającym światłem świec porusza się jakby w jakimś grymasie:
– Pełno Żydów teraz wszędzie, tylko patrzeć, jak nas tu zjedzą z kopytami – mówi. – Panom nie chce się pracować i o własne majątki dbać, to dają je Żydom w arendę, a sami używają życia w stolicy. I patrzę, a tu Żyd mostowym jest, a tu majątek ziemski prowadzi, a tu buty i ubranie szyje, całe rzemiosło wziął.
W czasie obiadu rozmowy schodzą na gospodarkę, która tu, na Podolu, zawsze kuleje, a przecież wielkie jest bogactwo tej ziemi. Można by zrobić z niej kwitnący kraj. Te potaże, saletry, miody. Woski, łoje, płótna. Tytoń, skóry, bydło, konie, mnóstwo tego jest i nie znajduje zbytu. A dlaczego? – dopytuje się Łabęcki. Bo Dniestr jest płytki, posiekany porohami, drogi byle jakie, wiosną po roztopach prawie nieprzejezdne. Jak tu handlować, gdy przez granice bezkarnie przechodzą bandy tureckie i łupią podróżnych, tak że ze zbrojnymi jeździć trzeba, wynajmować ochronę.
– Kto ma na to pieniądze? – skarży się Łabęcki i marzy, żeby było jak w innych krajach, żeby handel kwitł i bogactwo ludzi rosło. Tak jak to jest we Francji, a przecież wcale ziemi lepszej tam nie ma, ani rzeki nie lepsze. Kossakowska twierdzi, że to wina panów, którzy płacą chłopom wódką, nie pieniędzmi.
– A ty, pani, wiesz, że to u Potockich w ich dobrach chłop ma już tyle dni w roku pańszczyzny, że na swoim może pracować tylko w soboty i niedziele?
– U nas i piątek mają wolny – odcina się Kossakowska. – A bo i marnie pracują. Połowę urodzaju daje się robotnikowi za zbiór drugiej połowy, a i tak te hojne dary nieba nie mogą być spożytkowane. U mojego brata stoją do dziś ogromne stogi, pasą się na nich robaki i nie ma sposobu, by je sprzedać.
– Tego, kto wpadł na pomysł, by zboże przepalać na wódkę, powinno się ozłocić – mówi Łabęcki i ściągając serwetę spod brody, daje znak, żeby dobrym zwyczajem przejść na fajki do biblioteki. – Teraz całe galony wódki jadą na wozach na drugą stronę Dniestru. Co prawda Koran zabrania pić wina, ale o wódce nic nie mówi. Zresztą niedaleko jest ziemia hospodara mołdawskiego, a tam chrześcijanie mogą smakować trunku do woli… – Śmieje się, odsłaniając żółte od tytoniu zęby.
Starosta Łabęcki nie jest byle kim. W bibliotece na honorowym miejscu leży jego książka: Instrukcye dla młodych Panow przez Iegomości Pana Dela Chetardie Káwálerá w woysku y ná Dworze Krolewskim we Fráncyi dobrze zásłużonego opisane, a tu krotko zebráne, w ktorych młody Pan pyta się y odbiera odpowiedzi. Przy ostátnim Szkołom Lwowskim Vale od Wielmożnego IMci Pana Szymona Łabęckiego Starosty Rohatyńskiego ná upominek swoim kollegom zostáwione y do druku podane.
Gdy go Drużbacka grzecznie dopytuje, o czymże to książka, wychodzi na jaw, że to chronologia znaczniejszych batalii i że, co się okazuje po dłuższej przemowie Łabęckiego, jest to bardziej tłumaczenie niż oryginalnie napisane przez niego dzieło. Co po prawdzie nie wynika z tytułu.
Potem muszą wszyscy w palarni wysłuchać – i damy także, bo obie palaczki namiętne – jak to starosta Łabęcki wygłaszał mowę uroczystą na otwarciu biblioteki Załuskich.
Gdy wywołują starostę, bo przyszedł lekarz na zabiegi, rozmowa schodzi na Drużbacką i Kossakowska przypomina, że jest ona poetką, czemu bardzo grzecznie dziwi się ksiądz dziekan Chmielowski, lecz po prezentowaną książeczkę chciwie wyciąga rękę. Zadrukowane kartki budzą w nim jakiś odruch trudny do opanowania – złapać i nie wypuścić, dopóki oczy nie zapoznają się, choćby pobieżnie, z całością. Tak jest i teraz, otwiera, zbliża do światła, żeby lepiej się przyjrzeć tytułowej stronie.
– To rymy – mówi rozczarowany, ale szybko się mityguje i kiwa głową z uznaniem. Zbiór rytmów duchownych, panegirycznych, moralnych i światowych… Nie podoba mu się, że to wiersze, nie rozumie ich, ale wartość tomiku wzrasta, gdy ksiądz widzi, że wydali to bracia Załuscy.
Zza niedomkniętych drzwi słychać głos starosty, nagle jakiś taki pokorny:
– Aszerze złoty, to choróbsko mi życie obrzydza, boli paluch, zróbże coś z tym, kochaneńki.
I zaraz słychać inny głos, niski, z żydowskim akcentem:
– Ja się waćpana zrzeknę leczyć. Waćpan miałeś nie pić wina i nie jeść mięsa, zwłaszcza czerwonego, a nie słuchasz doktora, to i boli, i boleć będzie. Siłą leczyć nie zamierzam.
– No, nie obrażaj się, przecież to nie twoje paluchy, ale moje… A to ci medyk diabelski… – Niknie gdzieś w dali, widocznie odeszło tych dwóch w głąb domu.
3
O Aszerze Rubinie i jego mrocznych myślach
Aszer Rubin wychodzi z domu starosty i kieruje się w stronę rynku. Niebo się wieczorem rozpogodziło i świeci teraz milion gwiazd, ale ich światło jest zimne i sprowadza na ziemię, tu, do Rohatyna, przymrozek, pierwszy tej jesieni. Rubin podciąga poły swojego czarnego wełnianego płaszcza i otula się nimi – wysoki i chudy, wygląda teraz jak pionowa kreska. W mieście jest cicho i zimno. Słabe światełka majaczą gdzieś z okien, ale ledwie je widać, wydają się złudzeniem, łatwo można je pomylić ze śladem słońca na tęczówce oka, który pozostał tam z bardziej słonecznych dni i jego pamięć powraca, zaczepiając o wszystkie oglądane przedmioty. Rubina bardzo interesuje to, co widzimy pod powiekami, i chciałby wiedzieć, skąd to się bierze. Czy z zanieczyszczeń na gałce ocznej? A może oko jest czymś w rodzaju laterna magica, którą widział we Włoszech.
Myśl, że to wszystko, co teraz dostrzega: ciemność przetykana ostrymi punktami gwiazd nad Rohatynem, zarysy domów, małych, pochylonych, bryła zamku i niedaleko ostra wieża kościoła, niewyraźne światełka, niczym zjawy, ukośnie, jakby w geście protestu wystrzelony w niebo żuraw studzienny, a może i to, co słyszy: szmer wody gdzieś w dole i jeszcze leciutkie skrzypienie ściętych przez mróz liści, że wszystko to pochodzi z jego głowy – ta myśl budzi w nim dreszcz podniecenia. A co jeżeli to wszystko sobie wyobrażamy? A co jeżeli każdy widzi inaczej? Czy kolor zielony jest w istocie tak samo odbierany przez wszystkich? A może to tylko nazwa „zielony”, którą niczym farbą pokrywamy zupełnie różne doznania i komunikujemy się tak, choć w rzeczywistości widzimy każdy co innego? Czy jest jakiś sposób, żeby to sprawdzić? A co by było, gdyby naprawdę o t w o r z y ć oczy? Gdyby u j r z e ć jakimś cudem to prawdziwe, co nas otacza? Co by to było?
Aszer często miewa takie myśli i wtedy ogarnia go lęk.
Zaczynają szczekać psy, słychać podniesione męskie głosy, krzyki, to pewnie przy zajeździe na rynku. Medyk wchodzi między żydowskie domy, mija z prawej strony dużą, ciemną bryłę synagogi. Od rzeki, z dołu, dolatuje zapach wody. Rynek rozdziela dwie grupy rohatyńskich Żydów, skłócone ze sobą, wrogie.
Na kogo oni czekają? – myśli. Kto ma przyjść i uratować świat?
I jedni, i drudzy. Ci wierni Talmudowi, ściśnięci w Rohatynie do kilku zaledwie domów, jak w oblężonej twierdzy, i ci heretycy, odszczepieńcy, do których w głębi