– młodziutka, choć ma przecież już ze trzydzieści lat.
Gdy chora usnęła, zajęły się z Agnieszką pokrwawionym strojem, wielkimi plamami krwi – począwszy od bielizny, halek i spódnicy, aż do granatowego płaszcza. Ile się to plam z krwi widziało w życiu, myśli Drużbacka.
Piękna suknia kasztelanowej – gruby atłas, kremowe tło, a na nim z rzadka czerwone kwiatuszki, dzwonki z jednym zielonym listkiem po lewej i jednym po prawej stronie. Wzór radosny i lekki, pasuje do lekko śniadej cery właścicielki i jej ciemnych włosów. Teraz plamy krwi zalały te wesołe kwiatki złowrogą falą. Nieregularne kontury wchłonęły i zniszczyły wszelki porządek. Jakby nieprzyjazne siły skądś wydostały się na powierzchnię.
Istnieje na dworach specjalna nauka – o wywabianiu plam z krwi. Od wieków uczy się tego przyszłe żony i matki. To byłaby najważniejsza sprawa na uniwersytecie dla kobiet, gdyby kiedy miał powstać. Poród, menstruacja, wojna, bójka, zajazd, napad, pogrom – o tym przypomina krew, nieustannie będąc w gotowości tuż pod skórą. Co zrobić z tym wewnętrznym, które ośmieliło się wydostać na zewnątrz, jakim to ługiem zmywać, jakim octem płukać. Może moczyć szmatkę w odrobinie łez i przecierać delikatnie. Albo mocno nasączać śliną. Prześcieradła, pościel, bieliznę, halki, koszule, fartuchy, czepce i chusty, mankiety koronkowe i żaboty, surduty i gorsety. Dywany, deski podłogi, bandaże, prześcieradła, mundury.
Po wyjściu doktora obie kobiety, Drużbacka i Agnieszka, zasypiają ni to klęcząc, ni to siedząc przy łóżku – jedna z głową opartą na własnej dłoni, której ślad przez resztę wieczoru zostanie jej na policzku, druga w fotelu z głową opuszczoną na piersi; od jej oddechu delikatne koronki przy dekolcie poruszają się jak ukwiały w ciepłym morzu.
Biały koniec stołu u starosty Łabęckiego
Dom starosty przypomina zamek. Kamienny, obrośnięty mchem, stoi na starych fundamentach, stąd wilgoć. Na podwórzu z wielkiego kasztana opadają już lśniące owoce, a za nimi podążają żółte liście. Wygląda to tak, jakby podworzec pokrywał piękny pomarańczowozłoty dywan. Ze sporego hallu wchodzi się na salony ledwie umeblowane, ale wymalowane w jasne kolory, z ozdobami na ścianach i suficie. Podłoga z dębowego parkietu wyfroterowana, aż błyszczy. Trwają przygotowania do zimy – w sieni stoją kosze jabłek, które wyniesie się do zimowych pokoi, by tam pachniały i czekały Bożego Narodzenia. Na podwórzu ruch i rozgardiasz, bo chłopi przywieźli drewno i układają je w sągi. Kobiety wnoszą kosze orzechów, Drużbacka nie może nadziwić się ich wielkości. Rozłupała jeden i ze smakiem je soczysty, miękki miąższ, badając językiem lekką gorycz skórki. Z kuchni dolatuje woń smażonych powideł.
Mija ją na dole medyk, bąka coś pod nosem i idzie na górę. Już się dowiedziała, że ten „saturniczny”, jak go określił starosta, Żyd, doktor kształcony we Włoszech, milczący i duchem nieobecny, cieszy się wielkim poważaniem Łabęckiego, który na tyle długo przebywał we Francji, że pozbawiło go to pewnych przesądów.
Już w południe następnego dnia zjadła Kossakowska trochę rosołu, po czym kazała sobie podłożyć poduszki i podać papier, pióro i atrament.
Katarzyna Kossakowska z domu Potocka, żona kasztelana kamienieckiego, pani wielu wsi i miasteczek, pałaców i dworów, należy do drapieżników. Te, nawet popadłszy w tarapaty, w uścisk sideł kłusownika, rany zaliżą i zaraz wracają do walki. Kossakowska ma instynkt zwierzęcy, jak wadera w stadzie wilków. Nic jej nie będzie. Niech się Drużbacka martwi raczej o siebie. Niech się zastanowi, jakim to ona jest zwierzęciem… Utrzymuje się przy życiu dzięki tym drapieżnikom, służąc im za towarzystwo, zabawiając je fraszkami. Jest oswojoną pliszką, ptaszkiem, który ładnie wyśpiewuje swoje trele, lecz którego zdmuchnie byle wiatr, przeciąg z otwartego przez burzę okna.
Ksiądz przychodzi już po południu, trochę za wcześnie, jest w tym samym płaszczu, ze swoją torbą nadającą się raczej dla wędrownego sprzedawcy niż dla osoby duchownej. Drużbacka wita go już od progu.
– Chciałam księdza dziekana najmocniej przeprosić za to moje raptowne zachowanie. Chyba oberwałam księdzu guziki… – mówi do niego i za łokieć prowadzi go do bawialni, nie wiedząc, co z nim począć. Do stołu będą podawać za jakieś dwie godziny.
– A to simpliciter chwila taka była… Nolens volens przysłużyłem się zdrowiu jaśnie kasztelanowej.
Drużbacka przywykła już do innej trochę polszczyzny na różnych pańskich dworach, więc te wtręty łacińskie tylko ją bawią. Spędziła w nich pół życia jako dama do towarzystwa i sekretarka. Potem wyszła za mąż, urodziła córki, a teraz, po śmierci męża i narodzinach wnucząt, próbuje radzić sobie sama albo przy córkach, bądź też przy pani Kossakowskiej, bądź to jako dama do towarzystwa. Cieszy się, że wraca na magnacki dwór, gdzie tyle się dzieje i gdzie wieczorami czyta się poezje. Ma w swoim bagażu kilka tomików, ale wstydzi się je wyciągać. Nic nie mówi. Raczej słucha, jak się ksiądz rozgadał, i zaraz znajduje z nim wspólny język, mimo tej łaciny; okazuje się bowiem, że ksiądz wizytował niedawno pałac Dzieduszyckich w Cecołowcach i teraz próbuje odtworzyć u siebie na plebanii to, co stamtąd zapamiętał. Uradowany i rozochocony likierem, którego wypił już ze trzy kieliszki, szczęśliwy, że ktoś go słucha, opowiada.
Wczoraj posłano po kasztelana Kossakowskiego do Kamieńca i teraz wszyscy się go lada chwila spodziewają. Pewnie zjawi się tu rano, a może już w nocy.
Przy stole siedzą mieszkańcy i goście domu, stali i tymczasowi. Ci najmniej ważni na szarym końcu, gdzie biel obrusów już nie sięga. Z rezydentów jest tu wuj czy stryj gospodarza, starszy pan, nieco otyły i sapiący, który zwraca się do wszystkich „asindzieju” i „asindziejko”. Są tu też zarządca majątków, nieśmiały wąsaty mężczyzna słusznej postury, oraz dawny nauczyciel religii dzieci Łabęckich, wielce wykształcony bernardyn ksiądz Gaudenty Pikulski. Tego od razu zagarnia ksiądz Chmielowski, który wiedzie go w róg pokoju, żeby pokazać mu żydowską książkę.
– Zamieniłem się, ja mu dałem moje Nowe Ateny, a on mnie Zohar – mówi z dumą ksiądz Chmielowski i wyciąga z torby księgę. – Prośbę miałbym – dodaje bezosobowo – gdyby znalazło się trochę czasu, żeby mi to i owo z tej książki przepowiedzieć…
Pikulski ogląda księgę, otwiera ją od tyłu i czytając, porusza wargami.
– To żaden Zohar – mówi.
– Jakżeż to? – ksiądz Chmielowski nie rozumie.
– A to Szor wcisnął ojcu jakieś bajki żydowskie. – Sunie palcem od prawej do lewej po ciągu niezrozumiałych znaczków. – Oko Jakuba. Tak się nazywa, to takie opowiastki dla ludu.
– A to stare Szorzysko… – Kiwa głową ksiądz, rozczarowany. – Pewnie się pomylił. No cóż, chyba i tu znajdę trochę jakiej mądrości. O ile mi to kto przetłumaczy…
Starosta Łabęcki daje znak ręką i dwóch służących wnosi tace z likierem i maleńkie kieliszki oraz talerzyk z cieniutko krojonymi skórkami od chleba. Kto chce, może sobie w ten sposób zaostrzyć apetyt, bo potem podany posiłek będzie już ciężki i obfity. Najpierw idzie zupa, a następnie pokrojona w nieregularne plastry gotowana wołowina wraz z innymi mięsami – pieczenią wołową, dziczyzną i kurczętami; do tego marchew gotowana, kapusta z boczkiem i miski kaszy bogato okraszonej tłuszczem.
Ksiądz Pikulski przy stole nachyla się do księdza Benedykta i mówi półgłosem:
– Niechże ksiądz do mnie wpadnie, mam ja i po łacinie żydowskie księgi, a i w hebrajskim mogę pomóc. Po co od razu do Żydów chodzić?
– Sameś mi, synu, radził – odpowiada ksiądz Benedykt, nieco zirytowany.
– Dla żartu mówiłem. Nie sądziłem, że ksiądz pójdzie.
Drużbacka