Vincent V. Severski

Nabór


Скачать книгу

dla Polski przygotowało biuro operacyjne Sił Ghods, ale nie przypuszczał, że tak szybko zechce wcielić go w życie.

      – Jedziesz już jutro, więc się przygotuj. – Ali wyjął z kieszeni żółtą kopertę, położył na stole i przesunął w stronę Luki. – Tutaj masz nowe dokumenty i numer telefonu do swojego łącznika. Adres poda ci na miejscu. Do Warszawy pojedziesz pociągiem przez Niemcy, żadnych samolotów.

      Luka spojrzał na Alego i z niedowierzaniem pokręcił głową.

      – Teraz jesteś obywatelem niemieckim tureckiego pochodzenia. Pozostałe elementy łączności bez zmian – zakończył Ali.

      – Nigdy nie byłem w Polsce. – Luka schował kopertę do wewnętrznej kieszeni kurtki.

      – No to będziesz. Ja też nie byłem. Masz coś jeszcze do przekazania? – zapytał Ali oficjalnym tonem, sugerując, że zamyka formalną część spotkania.

      – Nie, chyba nie – odparł obojętnie Luka i skinął na Wąsacza, żeby podszedł.

      – To teraz możesz zjeść ten ozór. – Rezydent wsunął rękę pod kurtkę, co miało oznaczać, że wyłącza dyktafon. – Masz więcej szczęścia niż rozumu, ale doceniam twoje oddanie sprawie i nie omieszkam podzielić się swoją opinią o tobie z kim trzeba. Rozumiesz? – Wrócił do swojego mentorskiego i aroganckiego tonu, jaki przystawał jedynemu synowi ajatollaha należącego do grupy najważniejszych ideologów reżimu. – Może ci się to kiedyś przydać, Arif. Na razie błędy, które popełniasz, uchodzą ci płazem, ale wszystko do czasu. I nie oczekuj, że ojciec cię osłoni. Jesteśmy w stanie wojny, więc liczą się tylko wiara i poświęcenie, a nie cwaniactwo i rzekome szczęście…

      – Kurwa! – przerwał mu Luka i ściszonym głosem rzucił przez zęby: – Przestań pierdolić, bo tak zaraz jebnę w ten twój pusty łeb, że sam Allah ci nie pomoże. Jestem kurewsko głodny i nie denerwuj mnie już, bo nie ręczę za siebie…

      Nie dokończył, gdyż do stolika podszedł gruby Wąsacz w granatowym fartuchu. Ali siedział jak zahipnotyzowany i najwyraźniej dopiero teraz docierało do niego to, co usłyszał. Zaczynał łapać powietrze jak ryba, bo w języku farsi żaden muzułmanin tak nie mówi, nawet w chwili największego wzburzenia.

      Luka wiedział, że mieszanka przekleństw z przywołaniem imienia Boga podziała na Alego, pobożnego i aroganckiego synka aparatczyka, jak miotacz płomieni. Od dawna chciał to zrobić, nawet miał przygotowany tekst, i właśnie nadarzyła się świetna okazja. Zrobiło mu się przyjemnie i po raz pierwszy od kilku dni poczuł prawdziwą ulgę.

      – Ozór jest? – zapytał.

      – Nie ma – odparł Turek.

      – A co jest?

      – Wiener Schnitzel… może być z kurczaka… jak chcesz. Jest halal…

      – Daj wielki prawdziwy wieprzowy – odparł zdecydowanie Luka i zobaczył, że Ali pobladł. – Dużo masła i żeby był cienki. Panierka ma być solidnie napompowana.

      21

      Przechodząc przez sekretariat, Gerber zamówiła u Hani dwie kawy i pierwsza weszła do swojego gabinetu. Marcel wsunął się za nią i od razu podszedł do okna. Po drugiej stronie muru otaczającego Agencję widać było boisko dawnego klubu sportowego Gwardia.

      – Często tu biegałem, czasami graliśmy w piłkę i zawsze mnie ciekawiło, jak to wygląda z drugiej strony – powiedział Marcel.

      – Już pan nie biega? – zapytała Gerber. – Proszę usiąść. – Wskazała brązowe skórzane fotele przy niskiej ławie.

      – Dwa lata temu złamałem nogę i skończyło się bieganie. Nie wróciłem już do formy. Próbuję coś robić, ale…

      – Nie wierzę, że nigdy pan nie widział boiska z tej strony. Przecież to nie jest pana pierwsza wizyta u nas, prawda?

      – Oczywiście, ale zawsze byłem w pokojach od ulicy albo w waszej krypcie – wyjaśnił, zajmując miejsce w fotelu.

      – Nie musi pan już sprawdzać, dokąd wyleciał Dima. – Gerber usiadła naprzeciwko.

      – Tak? – Marcel z uśmiechem uniósł brwi, jakby spodziewał się tych słów.

      – Dima jest…

      – …w Grecji. Wiem – uprzedził Marcel. – A skąd pani to wie?

      – Coraz bardziej podoba mi się nasza rozmowa. Tajemnice, podejrzenia… W końcu jesteśmy w WBW. – Gerber też się uśmiechnęła. – Mówimy tym samym językiem. Może przejdźmy na ty.

      – Z przyjemnością. Marcel.

      – Maria.

      – Dima? – zapytał. – Tak go nazywacie?

      Gerber skinęła głową.

      – Nie zgubił naszej obserwacji na Ursynowie – wyjaśnił. – Spodziewaliśmy się, że będzie chciał to zrobić. Kiedy wyszedł przez okno, zorientowaliśmy się, że zamierza nam uciec, więc…

      – Pozwoliliście mu na to? Dlaczego?

      – Wie pani… wiesz, Mario…

      – Możesz mówić Marysiu. Lubię tę formę.

      – Okej… Marysiu…

      Otworzyły się drzwi i sekretarka wniosła na tacy kawę, dzbanuszek z mlekiem i ciasteczka imbirowe na talerzyku z logo MI6. Odczekali, aż zamknie za sobą drzwi, i wrócili do rozmowy.

      – W takim razie, Marysiu… Po pierwsze… Chyba mogę mówić szczerze?

      – Oczywiście. Dima to mój przyjaciel. Rozmawiałam z nim dzisiaj rano.

      Znów uśmiechnęli się do siebie.

      – No to wszystko teraz rozumiem. Po pierwsze, przyjmujemy zlecenia na obserwację, ale nie zamierzamy nikogo represjonować. Tym bardziej jeśli nie ma ku temu wystarczających powodów. To, co usłyszeliśmy na górze, tylko to potwierdza. To patologia i my… a właściwie ja i moi współpracownicy, nie będziemy się do tego przykładać. Dlatego postanowiliśmy nie zdradzać, co było dalej. Dzisiaj rano Monika Arent udała się taksówką na Okęcie, skąd odebrała swój samochód. Bez trudu wykryliśmy, że wczoraj przyjechał nim na lotnisko pan Calderón, czyli pani Arent pomogła mu wyjść spod obserwacji. Zakładamy, że wiedziała, co on robi i dlaczego. Natychmiast ustaliliśmy, że udał się przez Bukareszt do Aten.

      – A po drugie?

      – Przedwczoraj w pubie Zielona Gęś miało miejsce bardzo ciekawe wydarzenie. Cała ta wasza podejrzana Sekcja spotkała się tam z Konradem Wolskim i Sarą Korską, czyli byłym kierownictwem Wydziału Q. Wiedziałaś o tym?

      – Oczywiście, że nie – odparła zaskoczona Gerber. – Znam Wolskiego i Korską. No tak… – Pokiwała ze zrozumieniem głową. – Przecież ludzie Wolskiego przeszli do Sekcji.

      – No więc… Konrad i Sara są od lat moimi przyjaciółmi. Sporo razem przeżyliśmy… Ale to teraz nieważne. – Marcel zamyślił się na moment. – Krótko mówiąc, kiedy się zorientowaliśmy, że Dima wyjechał z Polski, i to w takich okolicznościach, musiałem, zanim sporządzę raport, porozmawiać z Konradem. Chciałem się upewnić, czy nie pakuję się w jakieś bagno. Wiedziałem, że zlecenie Wesołowskiego to ściema i że chodzi jedynie o przyciśnięcie figuranta, ale nie miałem wyjścia. Na papierze podejrzenia były mocne, a ja nie znałem przecież Dimy Calderona. Od razu było widać, że to zawodowiec wysokiej klasy, bo w pięć minut wyłapał naszą obserwację. Inna sprawa, że się specjalnie nie kryliśmy. Zanim porozmawiałem