zobaczymy… – wtrącił Bolecki, przeglądając jakiś dokument, który w końcu znalazł. – Za miesiąc ogłosimy i wtedy się zacznie.
– Zrobimy wtedy nowy polling.
– Te środki, które mi ostatnio przyniosłeś – Bolecki zmienił temat – są do dupy.
– Bo to środki doustne, panie premierze – odparł Kaziura i obaj się roześmiali.
– Ty to masz poczucie humoru, Jureczku, boki zrywać. Porozmawiaj z tym swoim konowałem, żeby dał coś mocniejszego. – Rozbawiony Bolecki pokręcił głową. – Dobra… – powiedział w końcu. – Chyba wystarczająco zmiękli. Bierz ich na dół.
Kaziura obrócił się zgrabnie i ruszył w stronę wielkich dwuskrzydłowych drzwi. Wrócił do swojego gabinetu. Czterech mężczyzn wciąż siedziało przy stole konferencyjnym, ale butelka dwudziestopięcioletniego chivas regal była już pusta.
– Panowie, premier prosi panów na dołek – oświadczył z lekką ironią i otworzył szeroko drzwi.
Wszyscy wiedzieli, dokąd idą i o czym będą rozmawiać.
Od kilku tygodni nie było ważniejszego tematu niż wojna z Iranem. To miało być kolejne spotkanie w nowo utworzonym pokoju ciszy, czyli odpowiedniku krypty w AW, tylko nowocześniejszym. Po aferze z ministrem Kwasem, jego żoną Polanowską i szefem Agencji Wywiadu Hafnerem, który dopuścił do nagrania rozmów w krypcie i upadku rządu, Bolecki miał głęboki uraz do Miłobędzkiej. Kiedy więc ponownie został premierem, natychmiast zażądał własnego pokoju ciszy, który nazywał złośliwie dołkiem, bo nie tylko mieścił się w piwnicy, ale był też miejscem przesłuchań w sprawach, które powinny pozostać ściśle tajne.
Ochroniarz odebrał od wszystkich telefony komórkowe oraz inne przedmioty, które mogły posłużyć jako źródło energii do podsłuchu. Na wszelki wypadek wchodzący zostawiali na wieszaku marynarki lub mundury. Potem ochroniarz sprawdzał jeszcze każdego skanerem. Szczegółowa praktyczna procedura miała też znaczenie psychologiczne. Bolecki chciał, by wszyscy mieli poczucie, że są inwigilowani, że nie ma wyjątków i nie uniknie tego żaden minister.
Sprawa ministra obrony Mieczysława Kwasa i Romana Leskiego, szefa „pieprzonej Sekcji”, jak ją zawsze nazywał, ciążyła mu bardziej niż jakakolwiek inna afera. To była jego wielka osobista porażka i chociaż zdołał się z niej wygrzebać i znów zostać premierem, to odbierając nominację od słomianego prezydenta pod plastikowym żyrandolem, poprzysiągł sobie, że trzeciego razu nie będzie. Teraz planował podbić Polskę na zawsze albo ją spalić wraz z pałacowym chochołem. Innego wyboru nie było. Ale o tym nie wiedział nikt, nawet Kaziura. Bolecki był mistrzem kamuflażu i mimikry oraz arcymistrzem kłamstwa.
Kaziura włączył nagrywanie i usiadł w rogu.
– Siadajcie, panowie – oznajmił Bolecki, wchodząc na dołek jako jedyny w marynarce. Lubił ten moment, kiedy wszyscy musieli być w koszulach, a on nie. – Bardzo przepraszam, że kazałem wam czekać, ale sami rozumiecie. Sytuacja jest skomplikowana, a czas biegnie. Właśnie wracam ze spotkania z panią ambasador Beckman i mamy już jasność co do dalszych kroków Waszyngtonu. Jeśli nic się nie zmieni, prezydent Coburn ogłosi powstanie koalicji antyirańskiej za dwa tygodnie.
– Dwa tygodnie? – zapytał minister obrony Maziak. – Mało czasu. A kiedy planują rozpocząć działania zbrojne? Do dzisiaj nie wiemy, czego od nas oczekują. GROM, Formoza, Lubliniec są w gotowości, ale co z logistyką? Nic nie wiemy… I co… – zawahał się – i co… z naszymi w Iraku? Sytuacja wokół polskiej bazy jest napięta.
– Wszystko mamy pod kontrolą – włączył się szef wywiadu wojskowego. – Jesteśmy w stałym kontakcie z partnerami amerykańskimi i nie ma się czego obawiać z tej strony.
– Jest pan pewien, że partnerzy nas rzetelnie informują? – zapytał minister spraw zagranicznych. – Gdyby stało się coś w Iraku, to…
– Niech pan nie kracze – wtrącił się Bolecki. – A co mówi CIA? – zwrócił się do szefa AW Wesołowskiego. – Przecież jesteście w stałym kontakcie. I nie interesuje mnie, co mówią oficjalnie, tylko nieoficjalnie. Rozumie pan, pułkowniku?
– Oczywiście, panie premierze – odparł hardo Wesołowski. – Potwierdzają wszystkie dotychczasowe ustalenia. Nic się nie zmieniło. Możemy być pewni partnerów z Langley.
– Czyli co? – zaniepokoił się premier.
– Nooo… – zawahał się Wesołowski. – Chcą pomóc… mówią…
– Jak ktoś mówi, że chce pomóc, to znaczy, że sprawy się komplikują – odezwał się minister Baryła. – Jest gorsza afera z Anglikami. Zgodnie z tym, co uzyskaliśmy, wykręcają się z obietnicy, tłumacząc to zawirowaniami po Brexicie, i Coburn ich olał. Czyli byłaby koalicja tylko trzech, reszty nie liczę. To nie jest dobre i stawia nas w trudnej sytuacji w Unii, będzie mocno zgrzytać w Paryżu i Berlinie.
– Wprost przeciwnie – zaoponował premier. – Brytole wypadają, rośnie nasza rola. A poza tym… zwycięzców nie sądzą. Ta wojna jest nie do przegrania. I nich się pan tym zajmie, żeby wyciszyć Brukselę – zwrócił się do Baryły i poczuł silne ukłucie pod mostkiem.
Wziął kilka głębokich oddechów, ale nie dał po sobie poznać, że cierpi. Kiedy czuł ból, stawał się jeszcze bardziej nerwowy i opryskliwy. Nie potrafił nad tym zapanować i odbijał sobie cierpienie na innych, bo uważał, że z powodu głupoty i lenistwa swoich ministrów o wszystkim musi myśleć sam. A bóle są wyraźnie nerwowe – uważał.
Nalał sobie wody i jednym długim haustem opróżnił szklankę.
Kaziura od razu się zorientował, co się dzieje, tym bardziej że Bolecki pobladł.
– Panie premierze… – odezwał się z głębi – mamy jeszcze rozmowę… – Próbował zakończyć spotkanie, które i tak nie wnosiło do sprawy nic nowego, bo miało tylko dyscyplinować ministrów.
Kaziura wiedział, że Bolecki dobrał sobie ministrów, którzy będą bezwzględnie lojalni, ale nie muszą być specjalnie lotni. Ważne, żeby byli wygadani i wykonywali polecenia. Po skandalu z Kwasem Bolecki nie znosił w pobliżu żadnych osobowości. Jedyny problem, z którym nie mógł sobie poradzić, stanowiły służby wywiadowcze. Z jednej strony były mu potrzebne jak powietrze, a z drugiej im nie ufał. A po sprawie Sekcji wręcz nienawidził Agencji Wywiadu i nie wierzył w żadną jej informację ani analizę. Na czele służb postawił swoich najbardziej lojalnych ludzi, co oznaczało równocześnie najmniej kompetentnych, i szybko się przekonał, że Wesołowski jest większym dyletantem, niż przypuszczał.
– Tak, rzeczywiście… – potwierdził, zerkając na zegarek. – Zupełnie zapomniałem. – Podniósł wzrok na zebranych, którzy w koszulach siedzieli wokół stołu konferencyjnego, i poczuł, że nasilający się ból schodzi mu w dół brzucha. – W takim razie… – przerwał na moment, zaciskając usta – wiecie, co mamy robić. Przyjmujemy, że musimy być gotowi do końca kwietnia. W panu cała nadzieja – rzucił w stronę Maziaka.
Wszyscy się podnieśli i ruszyli do wyjścia.
– Panie pułkowniku Wesołowski – odezwał się Bolecki. – Niech pan jeszcze zostanie. Chcę pana o coś zapytać.
Gdy zostali sami, Kaziura wyłączył nagrywanie i wyszedł.
– No i co z tym pieprzonym pułkownikiem? – zapytał Bolecki.
– Leskim?
– A kim, kurwa! Obiecał mi pan załatwić