Vincent V. Severski

Nabór


Скачать книгу

wydarzyło, że zupełnie zapomniał o zdarzeniu na lotnisku Əliyeva w Baku.

      Arsen Fiedotow… Władimir Mironowicz Suchowolski, bladź… Skąd on wiedział, gdzie mieszkam? Fuck, fuck! Doszedł po IP mojego komputera? No tak… na pewno! Przecież dałem mu adres e-mailowy.

      – Błąd czy szczęście? – wyszeptał przez zaciśnięte zęby.

      Fuck! I co ja mam teraz zrobić? Zadzwonić do Wesołowskiego, bo ojczyzna…? I nagle w gonitwie myśli przypomniał sobie: Nagranie! Witek nagrał przecież rozmowę z Fiedotowem na lotnisku. Gdzie ona jest? I czy w ogóle mnie to jeszcze obchodzi?

      Siedział przy biurku, wpatrując się w kartkę od Fiedotowa, i zupełnie zapomniał o zdechłych szczurach i Monice. Nie czuł żadnego zapachu i nawet nie pomyślał, po co przyjechał do Aten. Zastanawiał się, co oznacza wiadomość od Fiedotowa i co powinien teraz zrobić. To nie była zwykła wiadomość od jakiegoś tam Rosjanina w rozpracowaniu. To była propozycja spotkania od pułkownika Arsena Fiedotowa, szefa zespołu polskiego Bagration, głęboko utajnionej jednostki w Departamencie Inspiracji i Dezinformacji GRU, w dodatku zaufanego generała Tuszyńskiego i samego prezydenta.

      Dima sięgnął po telefon i po linii SafeOne wybrał kontakt Wit.

      – Pamiętasz gościa na lotnisku? – zapytał, celowo unikając nazwy miasta.

      – Jasne – odparł Witek.

      – Gdzie jest nagranie z tego spotkania? Wiesz?

      – Nic nie mówiłeś, jak wróciliśmy, i miałem to olać…

      – Tak powiedziałem? O, ku…

      – Mówiłeś, że mam nikomu o tym nie mówić, bo to element jakiegoś twojego planu czy coś takiego, no i do innego raportu będzie…

      – O, w mordę! – Dima był na siebie wściekły. – Aha… – rzucił pojednawczo. – Czyli… rozumiem…

      – Czyli co rozumiesz?

      – No, że nie mamy tego nagrania, ale to nic takiego. Nic się nie stało. Dzięki i sorry, że tak późno…

      – Ja nic nie niszczę – wtrącił się Witek całkiem spokojnie. – Nagranie może być w moim folderze ze śmieciami. Nie zaglądałem tam, ale sprawdzę.

      – Świetnie! – ucieszył się Dima.

      – A co? – zapytał Witek. – Odezwał się? Po takim czasie?

      – Tak.

      – No to masz… mamy problem, nie?

      – Mamy, mamy. Daj znać, czy to znalazłeś.

      – Dam – rzucił Witek i rozłączył się.

      Dima miał coraz silniejsze przeczucie, że dzieje się coś ważnego, co wywołuje napięcie w służbach. Sytuacja międzynarodowa była skomplikowana, ale on już nie mógł brać w niczym udziału. Był osobą prywatną, uwikłaną w polskie bagno. A tu nagle spływają na niego sprawy, jakby wciąż był graczem. Tamara miała lądować o dziesiątej trzydzieści, a więc na Pindarou będzie godzinę później. Ona doskonale wiedziała, że Dima nie jest już w służbie, ale czy wiedział o tym Fiedotow?

      – Właśnie! – rzucił na głos.

      Czy Fiedotow wie, że się zwolniłem, że mam prokuratora na plecach? Bo kim jestem, jednak się dowiedział. Może dlatego chce się spotkać, może zamierza odwrócić sytuację i coś mi zaproponować? W końcu jeżeli poszedł tropem IP, to nie musi wiedzieć, że Dimitrios Calderón i człowiek z lotniska to ta sama osoba. Chyba że GRU ma u nas kreta, w prokuraturze albo u premiera, a gdzieś na pewno ma. Wtedy mieliby wszystko jak na dłoni i mnie też… a co gorsza, Wierę. Może porozmawiać z Tamarą? Teraz, kiedy Bolecki rozwalił Sekcję, Rosjanie mogą wszystko…

      Im bardziej wgryzał się w temat, tym więcej rodziło się pytań i ogarniał go coraz większy niepokój. Ważne, kiedy i jak Fiedotow wysłał ten list, bo nie ma na nim żadnej daty – pomyślał i jeszcze raz dokładnie obejrzał kartkę i kopertę, także pod światło, licząc, że może coś się na nich odcisnęło.

      Nagle podniósł się i wrócił do przedpokoju. Na stoliku leżał plik korespondencji w takim układzie, w jakim wyjął go ze skrzynki. Sprawdził, że koperta od Fiedotowa leżała między rachunkiem za prąd z piętnastego marca a informacją z banku z drugiego kwietnia. Czyli została wrzucona już po rozwiązaniu Sekcji.

      Może powinienem zadzwonić do Wiery, ale jeśli ten list to prowokacja? – zastanowił się przez chwilę. To znaczy, że Wiera musi być pod kontrolą.

      Zrozumiał, że czy tego chce, czy nie, znów jest w służbie, choć nie wiadomo jakiej i po co.

      Muszę zadzwonić do Romana… – pomyślał – ale najpierw porozmawiam z Tamarą.

      17

      Było już po dwudziestej, kiedy limuzyna premiera Boleckiego zatrzymała się przed wejściem do Urzędu Rady Ministrów. W gabinecie szefa kancelarii Jerzego Kaziury od godziny czekali nad szklaneczkami whisky minister obrony Stefan Maziak, minister spraw zagranicznych Ludomir Baryła oraz szefowie wywiadów cywilnego i wojskowego.

      Kolacja z panią ambasador Helen Beckman zaczęła się z dużym opóźnieniem i mocno przeciągnęła, ale były po temu wystarczające powody. Z ambasadorką USA premier spotkał się po raz trzeci w ciągu sześciu dni. Przez ostatnie trzy miesiące ruch telefoniczny i samochodowy między numerami 1/3 i 29/31 w Alejach Ujazdowskich był większy niż kiedykolwiek wcześniej. Pełną parą pracowała warszawska stacja CIA i wszyscy dyplomaci. Trwało zbieranie informacji i urabianie polskich polityków. Niektórych jednak, szczególnie tych nieodróżniających sunnitów od szyitów, a Iranu od Iraku, trzeba było powstrzymywać w antyislamskiej retoryce, by nie drażnić sojuszników na Bliskim Wschodzie. Waszyngton chciał być pewien, że rząd Boleckiego dotrzyma uzgodnień i włączy się do koalicji antyirańskiej.

      Zapewnienia premiera Boleckiego o gorących uczuciach Polaków do Stanów Zjednoczonych traktowane były podejrzliwie. Wyglądały bowiem na szczere, a to Amerykanom się nie podobało. Prezydent James Coburn zdecydowanie nie lubił szczerych polityków, wolał biznesmenów. Szczery polityk sprawiał wrażenie głupca, co było niebezpieczne, dlatego cała ambasada pracowała na najwyższych obrotach, żeby się zorientować, jaka jest prawda.

      Ochroniarz wziął od premiera płaszcz i znikł za drzwiami. Bolecki poszedł do łazienki, by się odświeżyć. Nie czuł się dobrze. Od kilku tygodni miał nawracające bóle brzucha i zawroty głowy, ale leczył się sam. Nie miał zaufania do lekarzy i uważał, że wie najlepiej, co mu jest. Jednak suplementy i leki, które przynosił mu Kaziura, wcale nie pomagały.

      Opłukał twarz wodą, wytarł się białym ręczniczkiem i spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Nie wyglądał dobrze. Worki pod zaczerwienionymi oczami i zapadnięte policzki sygnalizowały, że dzieje się coś złego, ale musiał wytrzymać jeszcze miesiąc. Udział Polski w wojnie z Iranem mógł mu zagwarantować przyszłe zwycięstwo w wyborach prezydenckich i wieczną chwałę, a wprowadzenie stanu wojennego – ostateczne rozbicie opozycji. Oprócz Jerzego Kaziury, szefa jego kancelarii, marzeń premiera i prezesa partii nie znał nikt.

      Czterdziestopięcioletni Kaziura, z postury i twarzy przypominający żurawia, związał swoje życie z Boleckim i wspierał go, między innymi dostarczając mu leki.

      Przyjdź, Jureczku – polecił przez interkom premier.

      Kaziura zjawił się w ciągu minuty. Czerwony na twarzy i bez krawata, wyglądał na lekko podpitego.

      – No i co oni tam… – zaczął Bolecki i urwał, szukając czegoś