mówiąc, na swoim obecnym stanowisku zbijam bąki. Nawet przestawili moje biurko. Przychodzę do biura, ale niewiele mam roboty. Siedzę sam i podliczam kwitki, a to umiałby zrobić każdy. Ale z biegiem lat nagromadziłem tyle doświadczeń, że nie bardzo mógłbym nie pracować.
Czasem sam składam różne propozycje, niezależnie od tego, czy się sprawdzą, czy nie. Ale myśląc trzeźwo, dopóki nie wiem, czy ten ból kiedyś wreszcie całkiem minie ani jak długo będę musiał tak żyć, nie widzę przed sobą żadnej przyszłości. Pracuję od rana do południa, a potem jestem wykończony.
Ponieważ dostaję zasiłek dla ofiar wypadku, firma musiała obniżyć mi premię do dwóch i pół miliona jenów rocznie, więc pod względem finansowym cienko przędę. Dla salarymana premia to ważna sprawa. I tak ledwo mi starczało do pierwszego. Niedawno zbudowałem nowy dom i wziąłem kredyt na trzydzieści lat. Kiedy go spłacę, stuknie mi siedemdziesiątka.
Owszem, nie widać po mnie, że mnie ciągle boli, ale niech pan sobie wyobrazi, że dzień w dzień nosi pan ciężki kamienny hełm… Wątpię, czy ktokolwiek potrafi to zrozumieć. Czuję się bardzo samotny. Gdybym stracił rękę albo został warzywem, ludzie pewnie bardziej by mi współczuli. A gdybym umarł zaraz po zamachu, byłoby dużo łatwiej. Uniknąłbym tego całego zawracania głowy. Ale kiedy myślę o swojej rodzinie, wiem, że muszę wytrwać.
„Wsiadłem przednimi ten jeden jedyny raz”
Soichi Inagawa (64)
Pan Inagawa ma siwe i lekko przerzedzone, ale starannie przyczesane włosy. Ma też czerwone policzki, chociaż nie jest zbyt pulchny. Ponad dziesięć lat temu stwierdzono u niego cukrzycę i od tamtej pory przestrzega diety. Wciąż jednak ma kumpli od kieliszka, a najbardziej lubi sake.
Nosi antracytowy garnitur z kamizelką, starannie wyprasowany. Mówi wyraźnie i zwięźle. Widać, że jest dumny ze swojego dotychczasowego życia zawodowego, a pracował bez przerwy przez kilkadziesiąt powojennych lat.
Urodził się w Kōfu – prowincjonalnym mieście w górach, oddalonym o dwie godziny jazdy na zachód od Tokio. Po ukończeniu technikum elektrycznego w roku 1949 podjął pracę w tokijskiej firmie budowlanej. Z czasem przeniesiono go z placu budowy do biura, a w wieku lat sześćdziesięciu przeszedł na emeryturę jako dyrektor działu biznesu. Proponowano mu inne posady, ale – jak sam mówi – nagle poczuł, że ma już dosyć szefów. Postanowił wspólnie z dwoma zaprzyjaźnionymi rówieśnikami założyć własną firmę, specjalizującą się w sprzęcie oświetleniowym. Ma biuro tuż nad stacją Shin-Nakano.
Interes jakoś idzie, chociaż ruch jest niewielki.
– Ale i tak się cieszę, że nie muszę przed nikim odpowiadać – mówi pan Inagawa.
Mieszka z żoną w Ichikawie, po drugiej stronie Zatoki Tokijskiej na wschód od prefektury Chiba. Ich dwoje dzieci wyprowadziło się z domu. Państwo Inagawa mają trójkę wnucząt. Najmłodsze urodziło się miesiąc po zamachu gazowym.
Pan Inagawa zawsze nosi przy sobie dwa talizmany, które dała mu żona. Nie żeby naprawdę wierzył w takie cuda…
* * *
Wychodzę z domu o 7.25 i najpóźniej o 8.40 jestem w pracy. Formalnie zaczynamy o 9.00, ale to moja własna firma, więc tak bardzo tego nie przestrzegam.
20 marca znalazłem wolne miejsce, kiedy pociąg ruszał z Ochanomizu. Na stacji Shinjuku przesiadłem się na linię Marunouchi i znowu udało mi się usiąść. Zawsze jeżdżę trzecim wagonem.
Tamtego dnia usiadłem na pierwszej ławce w trzecim wagonie. Nagle w przejściu między ławkami zobaczyłem kałużę. Była spora i jeszcze się rozlewała, jakby skądś wyciekł płyn. Miała kolor piwa i dziwny zapach. Właściwie to śmierdziała i właśnie dlatego ją zauważyłem.
W pociągu było dziwnie pusto. Nikt nie stał i tylko kilka osób siedziało. Teraz myślę, że pewnie ten dziwny zapach odstręczył innych pasażerów.
Zaniepokoił mnie widok mężczyzny, który siedział sam jeden tuż obok kałuży. Kiedy wsiadłem do wagonu, wydało mi się, że ten pasażer śpi, ale zaczął stopniowo się osuwać w bardzo osobliwy sposób. „Dziwna sprawa. Chory czy co?” – pomyślałem. A potem, tuż przed Nakano Sakaue, usłyszałem głuchy łoskot. Podniosłem wzrok znad książki i zobaczyłem, że ten mężczyzna spadł z ławki i leży twarzą do góry na podłodze.
„To straszne” – pomyślałem, usiłując ocenić sytuację. Pociąg już dojeżdżał do stacji. Gdy tylko drzwi się uchyliły, wyskoczyłem na peron. Chciałem sprowadzić pomoc, ale jakiś młody człowiek przebiegł obok mnie w stronę przedniej części peronu i wezwał peronowego.
Kobieta, która siedziała naprzeciw tego mężczyzny, który spadł na podłogę, też zsunęła się z ławki. Miała czterdzieści, może pięćdziesiąt lat. Nie umiem odgadywać wieku kobiet. W każdym razie była w średnim wieku. Mężczyzna był mocno posunięty w latach. Peronowy zdołał go wyciągnąć z wagonu, a potem przybiegł drugi, wziął kobietę na ręce i wyniósł ją, dopytując:
– Dobrze się pani czuje?
A ja stałem bezczynnie na peronie i się przyglądałem.
Tymczasem jakiś pracownik stacji podniósł z podłogi wagonu worek z płynem i wyniósł go na peron. Nikt nie miał pojęcia, że to sarin. Wiadomo było tylko, że to coś podejrzanego, co trzeba usunąć. Wsiadłem z powrotem do pociągu, który zaraz ruszył. Przeszedłem do sąsiedniego wagonu, bo nie chciałem siedzieć w tym dziwacznym zapachu. Wysiadłem na najbliższej stacji, czyli Shin-Nakano.
Ale już kiedy szedłem podziemnym korytarzem, zacząłem siąkać nosem. „Dziwne – pomyślałem. – Czyżbym złapał przeziębienie?” Już po chwili kichałem, kasłałem i pociemniało mi w oczach. To wszystko stało się prawie jednocześnie. „Przedziwna sprawa” – zachodziłem w głowę, bo jeszcze dobrze się czułem. Byłem rześki i przytomny. Mogłem iść o własnych siłach.
Poszedłem prosto do swojego biura, które mieści się zaraz nad stacją, ale wciąż widziałem wszystko jak przez burą mgłę, ciekło mi z nosa i wściekle kasłałem.
– Nie najlepiej się czuję – powiedziałem w biurze. – Chyba na chwilę się położę.
Wyciągnąłem się na kanapie i umieściłem na oczach ręcznik zamoczony w zimnej wodzie. Jeden z kolegów powiedział, że okład z gorącego ręcznika byłby lepszy, a ja posłuchałem tej rady i przeleżałem godzinę, rozgrzewając sobie oczy. I wie pan, że całkiem wydobrzały. Znowu widziałem błękitne niebo, chociaż przedtem było czarne jak w nocy i nic nie miało koloru.
Pracowałem jak gdyby nigdy nic, aż koło 10.00 zadzwoniła żona.
– Był jakiś poważny wypadek w metrze – powiedziała. – Nic ci się nie stało?
Nie chciałem jej martwić, więc odparłem:
– Nic a nic. Czuję się świetnie.
W każdym razie oczy wróciły do normy.
Tak się złożyło, że podczas lunchu w makaroniarni spojrzałem na telewizor. Ależ zrobiło się zamieszanie! Rano wprawdzie słyszałem skądś z bliska syreny, ale nie zwróciłem na nie uwagi. W telewizji wspomniano, że ofiarom zatrucia robi się ciemno przed oczami, i to mi zabrzmiało znajomo, wciąż jednak nie widziałem związku między swoim przyćmionym wzrokiem a pakunkami o dziwnym zapachu.
Zgłosiłem się do szpitala ogólnego w Nakano na badanie oczu. Na widok moich zwężonych źrenic lekarz natychmiast wstrzyknął mi antidotum i podłączył kroplówkę. Badanie krwi wykazało znaczny spadek poziomu cholinoesterazy. Zatrzymano mnie w szpitalu i zapowiedziano, że nie wyjdę z niego, dopóki poziom tego enzymu nie wróci do normy.
Zadzwoniłem