Kristen Callihan

Ukochany wróg


Скачать книгу

uśmiech rozciąga jego usta, Macon podnosi głowę, nasze oczy się spotkają.

      – Nie, z nią nie będzie żadnych problemów.

      Pod groźbą śmierci – sugeruje mi jego wzrok.

      Z rozmysłem unoszę środkowy palec i udaję, że maluję nim usta jak pomadką. Teraz w jego uśmiechu widać rozbawienie. Przygryza dolną wargę, pewnie po to, żeby nie wybuchnąć śmiechem.

      – Powiedzmy, że to intuicja – wyjaśnia swojej rozmówczyni. A potem spogląda na ocean i bierze długi łyk smoothie.

      Karen chyba porusza jakiś drażliwy temat, bo nozdrza Macona falują z irytacji.

      – Nie, do cholery… – I kolejne pytanie. – Bo jest moją pracownicą, i… Nie.

      Wydaje się totalnie urażony, sztywnieje; jasna sprawa, Karen dopytuje, czy się pieprzymy. Macon pociera czoło.

      – Nie, nie jest aktorką. – Perlisty śmiech. – Uwierz mi, ona nie chce takiego życia. Sama się przekonasz, jak tylko ją poznasz.

      Zarozumiała pewność w jego głosie drze moją skórę jak pumeks.

      – Koniec. Dość – rzuca, machając niecierpliwie ręką. – Wychodzę teraz.

      Chłodna cisza zalewa wnętrze, skupiam się na falach liżących brzeg. Nie mam zamiaru dać Maconowi Saintowi satysfakcji i pytać, czemu musiałam wysłuchać tej rozmowy. Nie widzieliśmy się od czasu wczorajszego latte z kurkumą. I bardzo dobrze, pracodawca nie powinien spoufalać się ze służbą.

      A teraz siedzi w fotelu jak lord i natarczywie wbija we mnie wzrok. Równie dobrze mógłby mnie szarpać za ramię, żebym znów na niego spojrzała. Nic z tego.

      Dopija smoothie.

      – Dodałaś tu czegoś jeszcze?

      – Tak. Arszeniku. Dorzuciłabym proszku do pieczenia, ale jesteś na diecie.

      Błysk rozbawienia w oczach.

      – Kolejna cięta riposta. – Ogląda mnie spod firanki rzęs, koniuszkiem palca wskazującego przesuwa leniwie po dolnej wardze. – Wydawało mi się, że pamięć mnie trochę myli i nie mogłaś być tak złośliwa. A jednak.

      Szlag mnie trafia.

      – Ja też mam świetną pamięć, Con Manie. Nie udawaj, że ty mnie oszczędzałeś.

      Mierzymy się wzrokiem nad jego biurkiem; w mojej głowie tańczy wizja, że wylewam mu zielone smoothie na kolana. Ma taką minę, jakby wiedział, o czym myślę.

      Jego głos tnie ciszę.

      – Pamiętam wszystko, Delilah.

      Może miało to zabrzmieć jak groźba lub obietnica, że pewnego dnia zapłacę mu za każdy afront, ale w jego głosie dźwięczy coś jeszcze. Tak jakby starannie przechowywał te wspomnienia, sięgając po nie co jakiś czas. Ot, takie sentymentalne drobiazgi, do których czasem się wraca.

      Nie czekając na odpowiedź, kładzie na biurku nowy telefon.

      – Proszę. – Podsuwa komórkę w moją stronę. – Ma już listę kontaktów i kalendarz. Wszystkie telefony będą teraz przychodziły do ciebie.

      – Wszystkie?

      – Tak, od osób z listy. – Wskazuje urządzenie na stole. – Ja będę odbierał połączenia tylko od ciebie, Karen i Northa.

      Biorę komórkę i przewijam długi spis; jakieś czterdzieści nazwisk kobiet i mężczyzn.

      – Kto to? Przyjaciele?

      – Niektórzy. Głównie kontakty służbowe. Gdy ktoś dzwoni, prosisz o pozostawienie wiadomości; a ja ewentualnie oddzwaniam później.

      – Za każdym razem? To trochę nadęte i aroganckie.

      – Co? Że sam nie odbieram? Dlaczego? – Patrzy tak, jakbym była pomylona albo niewiarygodnie zabawna. – Nikt się nie obrazi. Przywykli.

      – W porządku.

      – Nieznane numery cię w ogóle nie interesują. Widzisz nazwisko z listy, rozmawiasz, ale z nikim ponadto, Ziemniak. Nigdy.

      – Jezu, przedstawiasz to tak, jakby to była sprawa życia i śmierci. – Śmieję się krótko, trochę nerwowo.

      – Mówię poważnie – odpowiada. – Na świecie nie brak szaleńców. Jeśli któremuś uda się zdobyć ten numer, a ty nie odrzucisz połączenia, tylko zachęcisz takiego idiotę do dalszych działań. – Kładzie dłonie na płaskim brzuchu. – Co prowadzi nas do następnej kwestii. W tej chwili nikt nie wie, kim jesteś, ale gdyby kiedykolwiek ktoś do ciebie podszedł i spytał o mnie, udajesz, że nie wiesz, o co chodzi, oddalasz się i od razu zawiadamiasz mnie albo Northa.

      Zaciskam dłoń na komórce.

      – Próbujesz mnie wystraszyć?

      – Chcę zapewnić ci bezpieczeństwo. Obiecaj, że zrobisz tak, jak mówię, Delilah.

      Jest niesamowicie poważny, więc nawet nie próbuję się z nim drażnić. Zaczynam czuć się niepewnie, nie podoba mi się perspektywa, że muszę bez przerwy oglądać się za siebie. Na pewno widać to po mojej minie, bo jego ramiona rozluźniają się odrobinę, twarz wypogadza.

      – To tylko protokół bezpieczeństwa, Ziemniaczku.

      Chłód na plecach – odnoszę wrażenie, jakby już ktoś się na mnie gapił; otrząsam się, jeszcze tylko paranoi mi brakowało.

      – Dobrze. Tak zrobię.

      Usatysfakcjonowany wyjeżdża zza biurka.

      – Wysłałem ci listę zadań na ten tydzień, być może coś się jeszcze pojawi.

      Otwieram pocztę. Oddać rzeczy do pralni, pantofle i garnitury odebrać z różnych sklepów na Rodeo Drive. Odpowiedzieć na milion maili, dokonać zmian w kalendarzu, oddzwonić do jakichś ludzi. Cały scenariusz ewentualnej rozmowy, sprytne uniki, żeby nie mówić o obrażeniach mojego pracodawcy. Długa lista prezentów okolicznościowych dla różnych osób; mam dopilnować, żeby na czas dostarczono przesyłki. Żadnych zakupów online, wszystko do nabycia w specjalnych sklepach, w różnych końcach miasta.

      – Serio? – wykrztuszam z siebie, gdy kończę czytać.

      Marszczy brwi.

      – W czym problem, Ziemniak?

      – Nie sądziłam, że jesteś zakupoholikiem. Wygląda jak lista primadonny.

      Prycha.

      – Ciesz się w takim razie, że nią nie jestem.

      – I niby kiedy w tym wszystkim znaleźć czas na gotowanie?

      – Coś wymyślisz.

      Chowam telefon i wstaję.

      – Czy to już wszystko, proszę pana? Bo muszę zaplanować menu.

      Uśmiecha się szeroko.

      – Proszę pana… Podoba mi się.

      Znów mam ochotę pokazać mu środkowy palec.

      Wie o tym; czeka, jego ciemne oczy lśnią. Nie, nie dam mu tej satysfakcji. Wychodzę; w progu dogania mnie jego głos:

      – Jeszcze jedno: spodziewam się przekąski o dziesiątej. Nie patrz tak na mnie i bierz się do roboty, ślamazaro.

      Wiedziałam. Jestem w piekle.

      Rozdział 8

      Macon

      Kierownica wbija się mocno w policzek, poduszka powietrzna uderza w twarz, gorący metal – w nogę. Deszcz zacina przez wybitą szybę, wszystko rozmazując. Krew zalewa mi oczy. Ból. Wszędzie.

      Cichy głos kogoś z serwisu samochodowego