powiesz na to? Obiecasz, że nie będziesz zwracać się do mnie „Saint”, a ja odpiszę trzy miesiące z naszej umowy?
Odwracam się do niego gwałtownie.
– Co? Zwariowałeś? No raczej. Uszkodziłeś sobie mózg w czasie wypadku?
Uśmiecha się diabolicznie.
– Mam cię.
Przez chwilę gapię się na niego oniemiała. Ma mnie? Ma mnie! Żar zalewa mi twarz.
– Ty… ty… – wykrztuszam w końcu, bez namysłu łapię pomidora i rzucam.
Nie porusza się zbyt szybko na tym wózku, ale udaje mu się skręcić; ostatecznie obrywa miękkim pociskiem nie w głowę, tylko w ramię. I śmieje się jak wariat.
– Wynocha z mojej kuchni, złamańcu! – wrzeszczę, grożąc mu trzepaczką.
– Już dobrze, dobrze – rży na całego, odwraca się i wyjeżdża z kuchni. Prawie go nie widzę, gdy jeszcze woła przez ramię: – Też mi ciebie brakowało, Ziemniaczku.
Ma szczęście, że jest poza zasięgiem. Biorę kolejne jajko, wracam do pracy. I uśmiecham się nad trzepaczką.
Rozdział 7
Delilah
Między komponowaniem menu, zakupami, rozpakowywaniem się i urządzaniem w nowej kuchni następnego dnia miałam niewiele do czynienia z Maconem. Wysłał wiadomość, że nie chce śniadania, lunch zjadł na górze (sałatkę z pieczonym kurczakiem i awokado z cytrynowym winegretem zaniósł mu North), a ja zajęłam się swoimi sprawami. Dostałam też informację, że do pracy asystentki przystąpię później, więc udało mi się pojechać do ulubionego dostawcy owoców morza i wrócić z soczystymi krewetkami i przegrzebkami.
Moja kuchnia cateringowa była sterylną przestrzenią industrialną ze stalowymi blatami, z betonową podłogą, szarą wykładziną, ostrymi światłami i rzędami wiatraków w górze, generujących stały szum. Było w niej gorąco, gdy się gotowało, i chłodno w czasie porannych przygotowań. Żadnego komfortu, ale wszystko, czego potrzeba, żeby nakarmić tabuny ludzi.
Kuchnia Macona jest ciepła i przyjazna. Drewniane deski podłogowe są jedwabiście gładkie. Słońce świeci przez okna; przez cały dzień wędruje po marmurowych blatach.
Przytulna drewniana wnęka w narożniku wychodzi na ocean. Siedzę tam, piję latte zrobione w dobrym ekspresie i przeglądam czasopisma, których nie dotykałam całe miesiące; prowadząc biznes, nie miałam wiele czasu na relaks.
A tutaj – gdzie słońce, ocean i piękno domu – chroniczne napięcie, które zagnieździło się w moim ciele przez ostatnie lata, powoli rozluźnia uścisk.
W dużo wolniejszym rytmie niż w cateringu zaczynam szykować kolację. Gotowanie tutaj to zupełnie odmienny rodzaj przyjemności. Nie spieszę się. Zatapiam się w esencjonalności jedzenia, odgłosie rozcinania papryki, świeżym aromacie krojonego warzywa.
Oddycham wolniej i głębiej jak podczas medytacji.
Przestałam tak gotować nawet dla siebie. Przyrządzanie posiłków stało się wyścigiem, potrzebą udowodnienia talentu i równało się oddaleniu od tego, co tak bardzo kochałam.
– O czym myślisz, Ziemniaczku?
Macon siedzi na wózku nieopodal, w bursztynowej smudze słońca, która barwi jego skórę na ciepły brąz, podkreślając sińce pod oczami i zmarszczki przy ustach. Odchyla się na oparcie wózka, niby niedbale, ale widać, że jest obolały.
– Właśnie rozmyślałam o tym, jak bardzo lubię gotować – odpowiadam, idąc do lodówki.
– Dopóki nie zaczniesz ciskać pomidorami – rzuca lekko.
Zerkam na niego ostro, a on patrzy na mnie niewinnie. Prycham i wyjmuję mleko.
– Niestety, pomidory już się skończyły. Ale mam kalafiora, więc lepiej mnie nie prowokuj.
– Auć! – Unosi ręce. – Będę grzeczny, przysięgam – tłumi uśmiech i robi znak krzyża na piersi, a potem podąża za mną wzrokiem, gdy biorę miód i przyprawy. – Zawsze poruszałaś się po kuchni tak, jakbyś tańczyła do muzyki, którą słyszysz tylko ty.
Robię zdziwioną minę, serce mi zamiera.
– Naprawdę?
– Nie zauważyłaś? – Przesuwa kciukiem po poręczy wózka, nie patrzy na mnie. – Zazdrościłem ci tej swobody. Tego, że znalazłaś miejsce, do którego idealnie pasujesz.
– Jedno miejsce. Ty wpasowujesz się wszędzie.
Wzdycha, jego usta wykrzywia uśmiech, a może grymas?
– Pozory mylą. – Kiwa głową w moją stronę. – Co szykujesz?
– Latte z kurkumą. – Podstawiam mleko z przyprawami pod dyszę ekspresu, żeby się nagrzało i spieniło. Powietrze napełnia się aromatem: goździków, kardamonu, kurkumy i cynamonu.
– Pachnie jak na Święto Dziękczynienia – zauważa, gdy nalewam kawę do dwóch filiżanek.
– Proszę. – Podaję mu jedną, sama siadam na ławie.
Podjeżdża do końca stołu, upija łyk.
– Pyszna.
– Mhm… Kurkuma ma działanie przeciwzapalne, łagodzi ból.
Spogląda mi w oczy nad brzegiem filiżanki.
– Nie jest tak źle.
– Czemu mężczyźni udają, że ich nie boli, kiedy widać wyraźnie, że to nieprawda?
– Bo nie lubimy, kiedy ktoś się nad nami roztkliwia – odpowiada z nikłym uśmiechem.
– Chyba żartujesz. – Trzymam filiżankę w obu dłoniach. – Uwielbiacie być dopieszczani. Oczekujecie, że będziemy się nad wami trząść. Każdy chory facet to mistrz narzekania.
W oczach Macona pojawia się błysk wyzwania.
– Umyka ci istota całej sytuacji. – Stawia filiżankę na stole. Odrobina kremowej pianki przykleja się do kącika ust, zlizuje ją koniuszkiem języka. – Robimy to tylko wtedy, gdy spodziewany się, że kobieta przytuli nas, pocałuje i położy do łóżka.
Policzki mi płoną, pewnie od parującej latte.
Macon skupia na nich wzrok, robi dzióbek.
– Więc jeśli tego nie oferujesz…
– Pamiętaj o kalafiorze, Macon. Świetnie celuję.
Śmieje się.
– No, nie wiem… – W jego oczach zapala się iskra ciekawości. – Masz chłopaka, który zrobi ci piekło z powodu naszej umowy?
Uśmiecham się do swojej filiżanki.
– Trochę późno na takie rozważania, nie uważasz?
– W sumie to nie mój problem. – Wzrusza ramieniem. – Pytam z ciekawości.
– Mój ostatni związek skończył się parę miesięcy temu.
Ach, Parker. Teoretycznie chłopak idealny. Słodki, lecz nie natrętny; miły do bólu. Odnoszący sukcesy marketingowiec z własnym mieszkaniem. Lubił pieścić kobietę oralnie, nie zasypiał zaraz po seksie, a to zawsze plus. Zostawiłam go bez wahania – najlepszy znak, że należało to zrobić.
Macon odchyla się na wózku, splata ręce na brzuchu.
– Co się stało?
– Niedopasowanie.
– Niedopasowanie? – Nuta sceptycyzmu, tak jakby zakładał, że gość mnie rzucił, tylko wstydzę się przyznać.
Odstawiam