im gacie i podkoszulki. Od wiosny mieszkał w stodole i patrzył, jak każdego ranka kucharz w białym kitlu niesie do jego domu dzbanek z kawą. Pod starą gruszą zbudował palenisko z cegieł. Blaszaną rurę wypuścił przez koronę drzewa. Pomiędzy gałęziami rozpostarł płachtę. Zupełnie jak tamci siatki nad swoimi działami. Można było gotować nawet w deszcz. Teraz nad blachą krzątała się kobieta. Boso, w fartuchu, z ciemnymi włosami wymykającymi się spod czerwonej przybrudzonej chustki. Czuł zapach smażonej ryby. Podniósł się i poszedł w stronę obory. Wrota były otwarte, przegrodzone drągiem. Wszedł w ciemne, gorące powietrze. Krowa wolno wstała na jego widok. Odpiął luźny uwiąz i ruszyła do wyjścia. Bez poganiania poszła ścieżką skrajem sadu, w stronę ciemnego pasa łąk. Poszedł za nią. Trawa była mokra i zimna. Podwinął nogawki spodni. Krowa opuściła łeb i zaczęła się paść. Rudy grzbiet w słońcu lśnił jak rozgrzane żelazo. W trawie srebrzył się porzucony łańcuch. Od kiedy stało wojsko, przestał obawiać się złodziei i nie zabierał go na noc. Zapiął go wokół rogów. Poczuł ciepło krowiego karku i bezwiednie przesunął po nim dłonią. Wyciągnął stalowy pal i wbił kawałek dalej za pomocą kamienia. Na samym dnie trawiastego zapadliska tkwiła drewniana cembrowina nad płytką studnią z mulistą wodą. Był pewien, że kobieta napoiła krowę o świcie, ale sprawdził, czy pogięte wiadro jest na swoim miejscu. Było. Tak jak łańcuch.
Poszedł w górę zapadliska. Stanął na grzbiecie łagodnego wzniesienia, którym biegła graniczna miedza. Na wydeptanej ścieżce mógł osuszyć przemarznięte stopy. Widział teraz zagrodę na przeciwległym wzniesieniu, topole, sad, ale artyleria i ciągniki pozostały niewidoczne. W oddali smużył się drugi brzeg. Niski, szarozielony, płaski jak step ciągnął się po horyzont. Tu i tam, bliżej rzeki, porastała go wierzbina. Znał te wszystkie bagienne zastoiska, które wiosną rozlewały się tak, że rzeka wydawała się dwa razy szersza. Teraz stała tam zbutwiała zielonkawa woda. Była tak gęsta i nieruchoma, że nie odbijała słońca. Nagórna w dole biegu wyglądała jak kilka szarych poziomych kresek. Nie mieli tam nawet kościoła. Nie chciało im się chodzić siedem kilometrów dalej, więc w niedzielne poranki stawali na brzegu i pokrzykiwali. Woda niosła głosy. Schodził ze skarpy, odwiązywał łódź i płynął po nich. Gdy woda była wysoka, mógł dotrzeć niemal do pierwszych zabudowań. Nie mieli kościoła, nie mieli prawie nic prócz parunastu chałup, podmokłych pastwisk i piaszczystego wzgórka za wsią, gdzie sadzili kartofle i siali owies, by potem wypatrywać gradu, deszczu albo suszy. Gramolili się do łodzi z butami w rękach. Kobiety podkasywały spódnice. W chustkach, w kapotach przesiąkniętych wonią naftaliny. Ogoleni, obmyci, dawali mu po parę groszy, po papierku, po jajku. Jajka odkładał do koszyka wymoszczonego sianem.
– Byście się złożyli i sobie wybudowali – powiedział kiedyś.
– Chuja tam – odpowiedział któryś. – Nie ma z czego i dla kogo.
Rzeczywiście nie było. Na pięć razy przewiózłby całą wieś, pomyślał wtedy.
– Dobrze ci gadać, jak wam cerkiew została – powiedziała któraś baba.
Ale teraz mógł tylko patrzeć na oddalony o dwa kilometry brzeg. Przyszło mu do głowy, że powinien mieć lornetkę. Na drodze biegnącej tuż poniżej horyzontu czasem podnosiły się obłoki kurzu. Nie zbliżając się do rzeki, mógłby wypatrzyć pojedynczych żołnierzy. Chodzili wzdłuż brzegu i szukali śladów na piaszczystych łachach albo w błocie. Pomyślał, że złowi kiedyś metrowego suma, zamieni go na lornetkę, i zaczął się cicho śmiać.
Kiedy skończył jeść, kobieta wzięła od niego talerz i zaniosła do blaszanej balii stojącej obok paleniska. Popatrzył w ślad za nią. Nalała ciepłej wody z kotła, przykucnęła i zaczęła zmywać naczynia. Wylała brudną i nalała jeszcze raz, żeby wypłukać. Robiła to szybko, od niechcenia, bez ociężałości wiejskich kobiet, które już w młodości odczuwają wiekuiste zmęczenie. Mieli tylko dwa fajansowe talerze z niebieską obwódką. Reszta, miski, dzbanek, kubki, była blaszana. Rozłożyła je na trawie, żeby obeschły. Wróciła i usiadła obok niego. Zapalił papierosa, zaciągnął się kilka razy i jej podał. Wzięła, potrzymała chwilę między kciukiem a wskazującym i też się zaciągnęła, trochę niewprawnie odwracając grzbiet dłoni na zewnątrz. Posmakowała dymu, jakby to było coś do jedzenia albo picia.
– Dobry – powiedziała.
Pociągnęła jeszcze raz i chciała mu go oddać, ale pokręcił głową.
– Pal – powiedział.
Kilka kur kąpało się w piasku. Kurz złocił się w słońcu. Przesiany przez listowie blask cętkował obejście. Czarny kot leżał rozciągnięty w słonecznej plamie. Czerwony kogut przechadzał się wokół swojego stada. Pod dom zajechał blaszany samochód bez dachu. Kierowca zasalutował oficerowi stojącemu na schodkach. Odjechali z niskim dudnieniem silnika, a zapach benzynowych spalin dotarł do ich nozdrzy.
– Jak poszło? – zapytała.
– Normalnie – odpowiedział. – Strzelili parę rakiet od Dorohuczy, ale tylko na postrach. Co godzinę mniej więcej strzelają.
– Zapłacili?
– Jednego wiozłem. Zapłacił. Zawsze biorę z góry. Bał się.
– Też bym się bała.
– Miał tylko siedzieć cicho. Nigdy mnie nie złapali.
– Jakby cię złapali, to już byś nie żył.
Siedzieli na niskiej ławeczce pod krzakiem bzu, niemal się dotykając. On pochylony, z łokciami na kolanach, ona wyprostowana, z dłońmi na podołku. Oboje boso, ze stopami zanurzonymi w ciepłym piasku. Trudno było zgadnąć, czy przypominają małżeństwo, czy siostrę i brata.
– Nie złapią – powiedział obojętnie. – Z tej strony w nocy prawie nie chodzą, a z tamtej chyba też nie bardzo. Może tylko strzelają na postrach. Zawsze od Dorohuczy albo od Nurzca. Nigdy w środku.
– Że się Niemiec boi, to wiadomo, ale żeby Rusek?
– Ruskowi się nie chce – powiedział.
W oddali usłyszeli warkot silnika. Na drodze koło wiatraka podniósł się tuman kurzu. Po paru minutach na podwórze zajechał motocykl z koszem. Kierowca miał gogle i brązowo-zieloną panterkę. Zeskoczył z siodełka i wbiegł po schodkach do chaty. Nie wyłączył nawet silnika. Po chwili był już z powrotem. Wsiadł, włączył bieg, zawrócił prawie w miejscu i zniknął w chmurze pyłu. Kury poderwały się ze swych dołków i pobiegły w stronę obory.
– Zündapp – powiedział ni to do niej, ni do siebie.
– Ruch dzisiaj – odpowiedziała.
– Zündapp – powtórzył.
– Co?
– Motor tak się nazywa – powiedział cicho.
– No i co? – zapytała bez zainteresowania.
– Nic. Tak mówię.
Sięgnął do kieszeni spodni i wyjął papierosy. Podszedł do paleniska, wygrzebał czarny węgielek, rozdmuchał go, przypalił i usiadł obok niej. Zaciągnął się, wypuścił dym i spróbował jeszcze wciągnąć nozdrzami rzednący obłoczek.
– Powinienem mieć lornetkę – powiedział po chwili.
– Motor, lornetka i co jeszcze? – mruknęła.
– Przydałaby się. Wiedziałbym, jak Ruscy za dnia chodzą. Czy dalej od brzegu, czy bliżej. Jak bagna omijają. Bo tam się nie da cały czas nad wodą. Nawet jak sucho, to nie przejdzie. Po pas jest i wciąga. Może jakieś kładki porobili, ale nie myślę. Tak czy siak, lornetka by się przydała – zakończył.
– To kup od nich – powiedziała, spoglądając w głąb podwórka.
Powędrował za jej