nie mógł trafić płomieniem. Jego twarz w zapadających ciemnościach była prawie dziecięca. Zakrztusił się i zaczął kasłać. Plutonowy odebrał mu papierosa i zgasił. Chłopak uciszył się w końcu, przywarł do mokrej trawy i ciężko oddychał.
– Musisz jednak poćwiczyć. Najlepiej na machorkowych.
Tam, gdzie stały rozrzucone domy, nie było widać żadnego światła. Pochłaniała je noc. Jakby nikogo nie było. Siedzieli albo leżeli w gęstniejącym mroku. Niektórzy szeptali bezgłośnie Zdrowaś Maryjo albo coś podobnego, Pod Twoją obronę, w nadziei, że czerń ich skryje, że dotrwają do świtu, że nikt nie przyjdzie, bo są niewidzialni. Tak zawsze było, ponieważ nie chcieli oglądać nikogo poza najbliższymi, nie chcieli sięgać wzrokiem dalej niż skraj wsi. Gdzieś na łąkach odezwał się derkacz. W zupełnej ciszy jego twardy, nieustępliwy głos brzmiał jak szyderstwo albo ostrzeżenie: że wszystko jest inne, niż się wydaje.
Plutonowy roztarł niedopałek w palcach i wstał.
– Idziemy – powiedział.
Poszli w dół pochyłości, w kierunku drogi. Piach był zryty głębokimi koleinami. W ciepłym powietrzu unosił się jeszcze zapach benzynowych spalin, metaliczna woń rozgrzanych mechanizmów. Przecięli drogę i mokrą od rosy łąkę. Plutonowy trafił na miedzę i poprowadził między łanami zboża. Szli o trzy kroki od siebie i prawie się nie widzieli. Młody odruchowo zerwał kłos i wyczuł, że to pszenica. Rozgniótł i włożył do ust kilka ziaren. Miały słodko-wodnisty, niedojrzały smak, ale pomogły zabić tytoniowy odór. Potem zerwał jeszcze jeden i jeszcze, i próbował oszukać głód.
– Sraczki dostaniesz.
– Ma pan słuch, panie plutonowy.
– Mam, Młody.
– Nie dostanę. Rano jadłem. Potem już nic.
– Za godzinę zjesz.
Szli mokrzy do kolan. Pomiędzy rozrzuconymi zagrodami, po cięciwie drogi, którą przetoczyły się czołgi. Gdzieś w oddali, po lewej, od strony wsi i rzeki, niosło się psie wycie i ujadanie. „Na drugim brzegu ich słychać – pomyślał plutonowy. – Wszystko zaplanowali, ale nie wzięli, kurwa, pod uwagę, że tu jest tyle psów”. Nad czarnym horyzontem, za wsią, za rzeką, pojawił się czerwony rąbek księżyca. Szli równo, szybko, czując dotyk mokrych traw i chwastów porastających miedze. Po chwili zobaczyli odległe kontury wysokich topól okalających obejścia. Czarne plamy ciemniejsze od widnokręgu i sklepienia. Plutonowy, nie zwalniając, skręcał to w prawo, to w lewo, jakby labirynt miedz znał od urodzenia. W prawo, w lewo, ale zawsze tak, by ciemne kępy drzew pozostawały jak najdalej. Żaden pies nie usłyszał ich kroków. Czasem odzywał się jakiś tu i tam, ale tylko w odpowiedzi na kundli zgiełk niosący się od wsi. Teraz, w tej ledwo rozjaśnionej ciemności, Młody nagle dostrzegł, że plutonowy jest niższy od niego. Niewielki, rozrośnięty, sięgający mu ledwo do ramienia, rozgarniał powietrze, jakby szedł pod porywisty wiatr, chociaż noc była jak makiem zasiał. Wydawało mu się, że słyszy jego równy, głęboki, nieustępliwy oddech pływaka albo biegacza. Może naprawdę słyszał.
Na stole stała skręcona lampa. Szkło u wylotu było zakopcone. Siedzieli we trzech wokół stołu. W półmroku przy kuchni krzątała się tęga kobieta. Zapach smażonej słoniny mieszał się z wonią nafty i zaduchem niewietrzonej izby. Kobieta przykucnęła ze stęknięciem i wrzuciła pod blachę garść szyszek. Ogień oświetlił jej nieruchomą twarz.
– Na drugi raz szybciej otwieraj – powiedział plutonowy.
– Spalim już – odpowiedział mężczyzna.
Był nieogolony i w czymś brudnawym. Pocierał dłonią szczecinę i patrzył przed siebie.
– A my stukalim.
– Ale żeby okno wybić…
– Trzeba się było prędzej spod pierzyny gramolić.
– Kto wiedział, że to pan Bury…
– Siwy – poprawił plutonowy.
– …pan Siwy… No, kto wiedział? Różni po nocy chodzą, pukają. Strach.
– Kto chodzi?
– Różni. Czasem popukają i pójdą, a czasem chcą drzwi wywalać. Siedzim po cichu i po ciemku.
– Psa nie masz?
– Zastrzelili.
– Kto?
– Nie wiem. Szczekał, to zastrzelili. W nocy. Księżyc był jak dziś.
Kobieta postawiła na stole patelnię, położyła pół bochenka chleba, nóż i dwie łyżki. Chciała odejść w głąb, ale plutonowy powiedział:
– Pokrój chleb i nie rób łaski.
Nie patrząc na nikogo, oparła bochen o pierś i odkroiła kilka grubych pajd. Odeszła i przysiadła na posłaniu. Od wybitej szyby ciągnęło nocnym powietrzem, które rozcieńczało ciężki cuch izby. Narzuciła na siebie chustę i znieruchomiała. Plutonowy wyjął zza paska pistolet i położył na stole. Sięgnął po łyżkę i kiwnął głową w stronę Młodego. Jedli w milczeniu. Słychać było, jak gdzieś w ciemności tyka blaszany budzik. Młody odłamywał z pajdy wielkie kawały i wpychał sobie do ust. Po brodzie ciekł mu tłuszcz. Plutonowy odłożył wreszcie łyżkę i pchnął patelnię w stronę chłopaka.
– Kończ. Rośniesz jeszcze. – Potem obrócił się do mężczyzny, który siedział bez ruchu, z łokciami na stole, i patrzył w półmrok. – Więc mówisz, że nie wiesz, kto przychodzi.
– Raz Żydy były. Pytały, jak nad rzekę.
– I co? Pokazałeś?
– Pokazałem, żeby se poszli.
– A Niemcy?
– Tu nie przychodzą, panie Siwy. Chałupa pod samym lasem. Czasem z dala na drodze widać, jak na motorach jadą. Na chuj by tu Niemiec miał iść? Żydy co innego. One lasami chodzą. Nocą i lasami.
– A ci, co psa zastrzelili?
Plutonowy rozłożył na stole chustkę i sięgnął po pistolet. Wyjął magazynek, sprawdził komorę, odciągnął zamek, a potem zaczął rozkładać resztę. Przyglądał się poszczególnym częściom w żółtym świetle lampy i odkładał je na poplamiony kawałek materiału. Wyciągnął z kieszeni jeszcze jeden gałgan, oderwał kilka pasków. Robił to wszystko szybko, mechanicznie i niedostatek światła wcale mu nie przeszkadzał. Wciskał materiał w zakamarki, przeciągał, przecierał i przyglądał się pozostałościom. Kciukiem opróżnił magazynek i dokładnie wytarł nabój po naboju.
– Nie stąd. Jak strzelili Burka, to zaczęli walić w drzwi. Wyjrzałem, tak że nie mogli mnie widzieć. Śnieg jeszcze leżał, dwóch zobaczyłem, ale czułem, że jest ich więcej. Stara mówiła, żebym nie otwierał, ale pomyślałem: „Weź nie otwórz, to drzwi rozpierdolą i tak”. Marzec był, ale fest mroziło. Pomyślałem, że jak już tu przyszli, psa strzelili, to tak sobie nie pójdą. Kazałem starej lampę zapalić i poszłem otworzyć. Tak jak myślałem: nie dwóch, tylko czterech. Pchnęli mnie od razu, aż poleciałem przez sień. Latarką zaświecili w oczy i do izby. Czterech, a się okazało potem, że piąty został pod chałupą i pilnował. Rozleźli się po kątach i szukali, czy jeszcze kogo nie ma, a potem od razu za stół i żeby żreć dać. Karabiny mieli…
– Jakie? – przerwał mu plutonowy.
– Zwykłe. Jeden miał maszynówkę niemiecką. Trzymali przy sobie. Baba zaczęła labidzić, że bida i nic nie ma, ale kazałem jej być cicho, bo czterech z karabinami to jest czterech z karabinami i niech daje, co ma. Psa strzelili, to pójdą i świnię strzelą, co im. Kartofli sagan był na piecu, skwarek patelnię zrobiła, kapusty kiszonej jeszcze dała i naprawdę