Andrzej Stasiuk

Przewóz


Скачать книгу

nad nami cały czas szeleści, chociaż nie ma wiatru? – zapytał.

      – Nie wiem – odpowiedziała.

      – Bo Judasz się na nim powiesił. To osika. Jest jeszcze wersja, że Jezusa przybili do osikowego krzyża.

      – Chyba wampira. I przebili.

      – Nie. Jezusa. Żydzi przybili.

      – Oni tam w ogóle mieli osikę, Maks?

      – Nawet jak tam nie mieli, to mieli tutaj, żeby przybić. Bo go tutaj przybili. Na przykład w Górze Kalwarii. Albo w Węgrowie. Tam było za mało, to zaczekali i tutaj przybili. Żeby lud tutejszy też miał swojego przybitego. Żeby sprawiedliwość jakaś była. Bo to niesprawiedliwie, że tylko tam, w jakiejś brudnej Palestynie, wśród obcych, co i tak nie docenili…

      – Skąd ty to wszystko wiesz, Maks? O tych osikach, Judaszach, Jezusach i tak dalej?

      – Etnografia, Dorciu, etnografia. Etnografię trzeba czytać. Żyjemy w kraju bardzo etnograficznym. Widziałaś tę furę z koniem mądrzejszym od swojego pana? Jak w bajce jakiejś. Z czasów jakichś zamierzchłych, jakby dopiero co koło wynaleziono.

      – I myślisz, że jak przepłyniemy rzekę, to etnografia się skończy? – zapytała z lekkim uśmiechem. – Mnie się wydaje, że im dalej na wschód, tym ilość etnografii się zwiększa, Maksiu. Mnie się nawet wydaje, że tam nie ma nic poza etnografią, wiesz?

      – Oraz nowoczesnością, która ową etnografię skutecznie przezwycięża. Bo w starciu z nią etnografia nie ma szans – powiedział Maks stanowczo i otrząsnął się z much.

      Plama na koszuli trochę wyschła i pojawił się biały solny kontur. Chłopak pogrzebał w plecaku i wydobył kawałek chleba. Przełamał na pół i podał dziewczynie. Przez chwilę jedli bez słowa wpatrzeni w odległy o kilometr las. Dzieliła ich od niego szachownica pól i zielony pas łąk. Było cicho i powietrze powoli stygło.

      – Zaczekamy jeszcze trochę i pójdziemy tam, a potem lasem na prawo. Myślę, że jutro w nocy będziemy już po drugiej stronie. Nawet jeśli tam jest etnografia, to przynajmniej nie ma Niemców, czyli współczesności, która się na nas uwzięła. Za to jest nowoczesność, która nic do nas nie ma, a może nawet odwrotnie. Może nas nawet wyczekuje, droga Doris. Może przewidziała dla nas nawet jakieś miejsce.

      – Nad Amurem na przykład.

      – Może trochę bliżej – odpowiedział.

      Przekręcił się na bok i zwinął w kłębek. Dziewczyna przysunęła się bliżej i po chwili zasnęli w drobnym, ruchliwym cieniu drzewa, na którym powiesił się Judasz. Zasnęli jak zwierzęta, czujnym, chwilowym snem, którego domaga się ciało nawet wtedy, gdy umysł nie może pogrążyć się w zapomnieniu. Dziesięć, dwadzieścia kilometrów od brzegu rzeki. W głębi kraju, który ich więził i w jakiś okrutny sposób jednak chronił. Tak jak las chroni zwierzęta, wydając je zarazem na łup innych zwierząt, ale przecież ani jedne, ani drugie nie mogą go opuścić. We śnie przysunęła się jeszcze bliżej i przytuliła twarz do miejsca obwiedzionego słonym konturem.

      Było za późno na ucieczkę. Trzymał ją za rękę i powtarzał:

      – Nie ruszaj się. Po prostu stój. Dlaczego się podniosłaś?

      – Nie wiem – odpowiedziała cicho i mocniej ścisnęła jego dłoń. – Wystraszyłam się, że cię nie ma. Chciałam cię szukać.

      – Po prostu stójmy. Jakby nigdy nic. Jakbyśmy tu sobie przyszli.

      – Dobrze – odpowiedziała, patrząc na żołnierzy.

      Szli w tumanie pyłu tą samą drogą, którą przed godziną przejechała fura. W niedbałym szyku, po czterech, po trzech w szeregu, obładowani plecakami, obwieszeni bronią, saperkami, maskami w blaszanych puszkach. Niektórzy zdjęli hełmy i przytroczyli je do pasów. Mieli młode twarze, a ich mundury wydawały się za duże. Żeby się uspokoić, próbowała ich policzyć, ale szybko zgubiła rachubę. Bo było ich wielu, może setka, może więcej, i wciąż nadchodzili. Rozkołysanym, ciężkim krokiem. Wysokie buty mieli pokryte szarym kurzem. Próbowała patrzeć nad ich głowami albo w ziemię, bo wydawało się jej, że wtedy staje się niewidzialna. Ale czuła, że spojrzenia przesuwają się po niej, jedno za drugim, jedno za drugim, dziesiąte, dwudzieste, setne, lecz żaden nawet nie zwolnił. Przechodzili obojętnie, ponieważ maszerowali bardzo długo i widzieli już dość rzeczy, ludzi i drzew. Za kolumną piechoty toczyły się wozy. Były większe i cięższe od chłopskiej furki. Przykryte brezentowymi budami. Woźnice szli obok. Konie też były roślejsze, masywniejsze od tego sprzed godziny. Ciągnęły równo, mocno, nie trzeba ich było poganiać. Dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści wozów toczyło się z cichym skrzypem, pobrzękiwaniem i chrzęstem tłumionym przez piach. Czuła kolejne fale gorąca napływające od zwierząt i słyszała, jak dudnią ich ogromne oddechy. Ale poza tym było cicho. Jakby szedł pochód duchów obładowanych chrzęszczącymi, pobrzękującymi rzeczami. Dopiero po wielu minutach gdzieś z oddali dobiegł warkot silnika. Zbliżał się, chwilami cichł, a potem odzywał się ze zdwojoną siłą. W końcu zobaczyli motocykl z koszem jadący wzdłuż kolumny. Znów spróbowała stać się niewidzialna i udawała, że nic nie słyszy, że to tylko bezgłośne duchy i rozgrzane konie, ale maszyna stanęła obok nich. Kierowca zdjął gogle. Był starszy od tych wszystkich maszerujących dzieciaków. Mógłby być ich ojcem. Hełm wisiał przy kierownicy.

      – Was macht ihr hier? – zapytał, nie wyłączając silnika.

      – Nichts – odpowiedział Maks.

      – Wie nichts? Ihr steht und beobachtet deutsche Armee. Seid ihr Spione?

      – Nee. Wir machen hier Urlaub.

      – Dann seid ihr Spione im Urlaub? Jugend und Liebe?

      – Nee. Einfach Urlaub – powiedział cicho Maks i nie był pewien, czy żołnierz usłyszał.

      – Jugend, Liebe, Urlaub – powtórzył motocyklista i zaczął się śmiać. – Und jetzt verpisst euch. Auf uns folgt die SS.

      5

      Tamtego dnia szukaliśmy miejsca, w którym był most. Nie mógł sobie przypomnieć. Schodziliśmy w dół stromego brzegu niedaleko kościoła, potem między domami, ale nie umiał się zdecydować. A przecież od tamtego czasu niewiele się zmieniło. Domy i kościół stały na swoich miejscach. Rzeka płynęła starym nurtem. Wiosną rozlewała się na niskich łąkach po tamtej stronie. Potem wracała na swoje miejsce. Ale on nie mógł sobie przypomnieć, gdzie był pontonowy most.

      Wsiedliśmy do auta, by dziesięć kilometrów na wschód przeprawić się zwykłym mostem na drugą stronę, na te niskie łąki, które zabierała wiosenna woda. Stamtąd, z szutrowej drogi, widać było białe zabudowania dawnego prawosławnego klasztoru, a nieco dalej w dół biegu, pomiędzy drzewami, można było dostrzec drewnianą wieżyczkę kościoła. Chciałem podjechać jak najbliżej rzeki, więc porzuciłem szutrówkę i mokrym bezdrożem dotarłem nad brzeg, tak by mógł popatrzeć na swoją wieś jakby od dołu i od strony, od której widział ją może dwa, trzy razy w życiu. Tak samo jak ja. Bo przyjeżdżając tutaj w dzieciństwie, ani razu nie przeprawiłem się na drugi brzeg. Ani pontonowym mostem, którego już dawno nie było, ani tym normalnym, ani łodzią, która w niedzielne poranki zwoziła ludzi na mszę, bo po tamtej stronie nie mieli kościoła. Wyglądali jak uciekinierzy. Stłoczeni, przycupnięci, wystraszeni bliskością żywiołu, który znosił drewnianą łupinę w dół nurtu. Kobiety na kolorowo, mężczyźni na szaroburo. Jakby przypływali z bardzo daleka, z innych stron. Tak mi się wydawało, gdy patrzyłem na nich z wysokiej skarpy, ze wzgórza, gdzie stał ponoć kiedyś obronny gród. Raz ruski, raz polski, jak zawsze w tych okolicach komuś na postrach, komuś na spokojniejszy sen, ale wtedy nic o tym nie wiedziałem. Patrzyłem w głąb swojego kraju. Był z drewna, pachniał