się w zarośla i znów wrócił na plecy.
– Nauczysz się, Młody – powiedział plutonowy.
Następne uderzenia sięgały od ramion do ud i nie były mocne. Zawijały się wokół boków i nóg. Kończyły się baterie w latarce. Tak mu się wydawało. Ale potem pomyślał, że nareszcie dnieje i dlatego elektryczne światło blednie. „Powinni przestać, bo to wszystko dzieje się w nocy. W dzień powinni przestać. W dzień jest zawsze inaczej. Ludzie wstają. Bydło się wypędza”.
– Kurwa, Młody, uważaj! – usłyszał głos mężczyzny zwanego Wydrą. – Oczy powybija…
– Zmień go – powiedział plutonowy. – I kij weź. Żebra mu połam, golenie, bo ja wiem…
Odruchowo wciągnął powietrze i próbował jak najdłużej zatrzymać je w płucach. Tym razem nie było świstu, tylko od razu głuchy ból. Uderzył twarzą o drewno krzyża. Pomyślał, że jednak nie wytrzyma i powie. Albo że go zabiją, zanim to zrobi. Nerki, płuca, wątroba. Przypomniał sobie, że gdy się patroszy zwierzę, owcę na przykład, to te wszystkie części są miękkie i delikatne. Ślizgają się w dłoni jak żywe, jakby chciały się wymknąć. Parują w chłodnym powietrzu, stygną i w końcu stają się martwe. Leżą w blaszanej miednicy, psy nerwowo drobią wokół i węszą z uniesionymi głowami. Ale najbardziej pamiętał, że są właśnie miękkie. Niczym niepokryte. Chroni je tylko klatka żeber i trochę mięsa. I teraz ten kij czy może drąg w nie walił. Żadnych szans. „Chyba drąg” – pomyślał, gdy drugie uderzenie cisnęło nim w przód i poczuł głuchy ból w piersiach. Nie zdążył nabrać powietrza. Wtulił twarz w drewno. „1864” – pomyślał bez sensu, a potem przypomniał sobie, że takie cyfry były wyrżnięte na pionowej belce. Jedynka na górze i reszta kolejno w dół. „Kurwa, nie dam rady” – przebiegło mu przez głowę. Poluzował uścisk i osunął się na ziemię.
– Chyba zemdlał, panie plutonowy – powiedział mężczyzna zwany Wydrą.
– Taki słaby? Odwiązać go.
Żółtawe światełko zaświeciło mu w twarz. Podciągnął obie nogi i kopnął z całej siły. Potem przeturlał się do tyłu, stanął i skoczył w głąb zarośli. Przedarł się i zobaczył, że świta. Usłyszał strzał, pochylił się i biegł wielkimi susami przez łąkę. Bolało go całe ciało, ale szybko o tym zapomniał i nasłuchiwał następnych strzałów. Pastwisko zaraz się skończyło i zaczęło zboże. Było jeszcze zielone, rozstępowało się jak ciężka woda. Usłyszał kolejny strzał, lecz nie usłyszał świstu, więc pomyślał, że celują na oślep, że stracili trochę czasu, bo zatrzymały ich krzaki. Ale bał się obejrzeć. Wyprostował się lekko i przyspieszył, gniótł żyto i wydawało mu się, że biegnie wśród zielonego zapachu. Dotarł do drogi, pobiegł nią chwilę, ale potem pomyślał, że w zbożu trudniej trafić, więc skręcił gwałtownie jak zając ścigany przez psy. Próbował się obejrzeć, lecz w szarówce dostrzegł tylko wydeptany ślad. Biegł dalej, jeszcze mokry od rosy i krwi.
– Scheisse, was ist? – zapytał żołnierz przy bramie.
Empi miał zdjęte z ramienia, jakby wcześniej przygotował się do strzału.
Zgięty wpół, bez tchu wykrztusił:
– Partyzanci… Gonią. Banditen, znaczy… – I wskazał za siebie.
Strażnik postąpił krok do przodu i popatrzył w głąb zielonego świtu. Trudno powiedzieć, czy coś dostrzegł, ale podniósł broń, odciągnął zamek i wystrzelił krótką serię, a potem drugą.
7
Wracaliśmy, gdy było już ciemno. Jechałem wolno przez ledwo widzialne miasteczka. Przez wsie z paroma światłami na krzyż. Siedział obok i opowiadał urywane historie. Zjawiały się w nich postacie, których pochodzenia sam nie był pewien. Tak jakby pamiętał twarze i zdarzenia, ale nie miał pojęcia, skąd wzięły się w jego życiu. Dalekie ciotki, żony odległych wujów, rozległa, ledwo znana rodzina, ni to spokrewniona, ni to skoligacona. Snuł opowieść pełną pęknięć i przetarć, ale snuł ją nieustannie. Jego monotonny głos mnie usypiał, ale przecież nie mogłem mu powiedzieć, żeby przestał. Więc zmagałem się z sennością, mijając ledwo widzialne miasteczka. Jeszcze parę lat temu wskazywał mi drogę: w prawo, w lewo, to skrzyżowanie, tamto, ale teraz stracił zainteresowanie teraźniejszością i pochłonięty przeszłością wybierał z niej oderwane epizody, twarze i zdarzenia, stapiając je w nieprzerwany, rwący potok opowieści. A przez te wszystkie lata, gdy żyliśmy razem, a raczej obok siebie, milczał. Wyglądało to tak, jakby życie nie robiło na nim wrażenia, jakby nie wymagało żadnego komentarza. Teraz próbował je odtworzyć w skali jeden do jednego. Liw też był ciemny. Zamek stał gdzieś po prawej, nad sennym rozlewiskiem rzeki. Jak wyglądają rzeczy, których nie widzimy? Rzeczy w mroku?
Skręciłem w stronę Dobrego. Nigdy go o nic nie pytałem. Dopiero teraz. Tak jak z tym mostem. Ale było już za późno. Pamiętał zdarzenia, ale były oddzielone, niepowiązane, wynurzały się z nicości i znów w nią zapadały, i tylko nieustanne ich powtarzanie, niemilknąca opowieść nadawały im jakiś rozpaczliwy sens. Dlatego nie powiedziałem mu, żeby przestał, chociaż opadały mi powieki. Bo tak naprawdę mówił do siebie, mówił do własnej pamięci. Próbował zebrać jej okruchy. A mnie obchodził most. Chciałem wiedzieć, którędy Niemcy w czterdziestym pierwszym poszli na Sowietów. Wiedziałem, że najpierw tym starym, leżącym bardziej na południe, potem rzucili pontonowy. Ognisty szlak przez krainę dzieciństwa. Droga krwi. Trakt śmierci w sennym pejzażu. Przyjeżdżałem w czerwcu, w lipcu, w sierpniu i wydawało mi się, że wszystko trwa nieruchomo. Nic się nie zmieniało. W którymś momencie elektryczność zastąpiła lampy naftowe. Robotnicy z miasta stawiali słupy wśród pól. Zakładali instalacje. Ludzie wpatrywali się w żarówki i mrużyli oczy. Czasem ktoś umierał i zabierała go wiekuista przeszłość. Trumnę niosło się na ramionach na cmentarz położony na lekkim wzniesieniu. Rano krowy wlekły łańcuchy srebrne od rosy. Starsi wciąż mówili o wojnie, ale te historie przypominały opowieści o potopie. O kataklizmie zarazem boskim i naturalnym. Był nieunikniony, nadszedł, a potem przeminął, zabrał swe ofiary i w zamian pozostawił pokój. To wszystko było bliskie i zarazem odległe. Skóra świata zasklepiła się bez śladu. Niczego nie mogłem dostrzec, ponieważ zaprzątała mnie teraźniejszość pół na pół z marzeniami. Babki i ciotki kończyły opowiadać i nie pytałem, co było dalej. Może nawet mnie to nie ciekawiło. Wojna, trupy w polu, muchy, odór, Wehrmacht należały do świata dorosłych, stanowiły ich własność, którą nie chcieli się dzielić. Młodzi nie mieli tam wstępu, tak jak do reszty ich dorosłego życia. Tylko oni wiedzieli naprawdę, o czym rozmawiają. Nie mieliśmy nic do dodania. „Przed wojną”, „jak Niemcy weszli”, „jak Ruscy przyszli”. Brzmiało to tak samo jak „na Wielkanoc”, „na Piotra i Pawła”, „po Wszystkich Świętych”.
No więc się zasklepiło i mogłem patrzeć w dal, rzeka była niewidoczna, ukryta wśród wiklin, ale widziałem jej drugi brzeg. Był odległy, zamglony, nierzeczywisty, a ja nie mogłem oderwać od niego wzroku. Jakby zaczynał się tam obcy kraj. Lecz wtedy nigdy tam nie dotarłem. Któregoś upalnego lata doszliśmy z chłopakami ze wsi do połowy nurtu. Pomiędzy piaszczystymi łachami woda sięgała nam po pas, ale potem zaczynała się pełna wirów głębina, w którą bali się zapuszczać nawet najstarsi. Wiry pojawiały się prawie zawsze, gdy ktoś wspomniał o rzece. Jak zwiastowanie cichej śmierci. I biali topielcy. W dole rzeki, w innej wsi, wśród wiklin, nadjedzeni przez ryby. W niedzielę ze wzgórza za kościołem widać było, jak z drugiego brzegu odbija łódź z wiernymi. Wyobrażałem sobie, że po mszy wracam z nimi na tamtą stronę. Ile to mogło kosztować? Dwa złote? Pięć? Wyobrażałem sobie, że płynę, przybijam do płycizny i wychodzę na mulisty grunt, na nieznany ląd. W oddali na niskich i sięgających po horyzont łąkach pasły się zwierzęta. Konie, stada krów. Sierść koni lśniła w słońcu. Z biegiem