Andrzej Stasiuk

Przewóz


Скачать книгу

się tuż obok w mroku. Gęsta od mułu i ryb. Nagrzana za dnia, teraz oddawała ciepło. Płynęła przez ciemny kraj. Na brzegach stały obce armie i nasłuchiwały. Było jak sto, jak dwieście, jak czterysta lat temu, tylko nikt nie palił wielkiej liczby ognisk, by wprawić w przerażenie przeciwnika, tak jak zwykle czyniło się to na tych bezkresnych równinach. Wiał ciepły wiatr z tamtej strony. Rybi zapach mieszał się z wonią skoszonego siana. Głos lelka milkł na chwilę, a potem znowu odzywał się martwym, drewnianym terkotem. Tylko to było słychać.

      Podciągnął rękaw. Zielone fosforyzujące wskazówki pokazywały piętnaście po północy. Wyprostował plecy i wyciągnął nogi przed siebie. Próbował sobie przypomnieć, co mu się śniło. Że leży w ciemności gdzieś w środku lasu, w obcym miejscu, może na bagnach, ale we własnym łóżku. Naciąga kołdrę na głowę i nagrzewa oddechem ciasną przestrzeń. Na zewnątrz pada zimny deszcz, ale pod kołdrą jest sucho i ciepło. Że nad łóżkiem z drewnianym rzeźbionym wezgłowiem zmieniają się pory roku, nadchodzi zima i śnieg okrywa kołdrę, ale on nie czuje chłodu, tylko promieniujące ciepło swojego ciała i własny zapach. Zwija się w kłębek i nasłuchuje. Tam, na zewnątrz, dzieją się te wszystkie rzeczy, słyszy je, wie o nich, ale kołdra go chroni, a łóżko niczym tratwa niesie gdzieś dalej i dalej, poza zdarzenia, na drugą stronę świata, za krzywiznę kuli ziemskiej, ale wciąż jest dobrze znany las, polana, mokradła i ten kraj.

      Wyciągnął rękę, gdy poczuł, że się poruszyła. Bezwiednie dotknął jej piersi i natychmiast cofnął dłoń.

      – Myślisz, że przyjdzie? – zapytała.

      – Nie wiem. Powiedział, że przyjdzie.

      Usiadła i wsparła się o niego ramieniem. Pomyślał, że nie pamięta jej twarzy, chociaż od lat widywali się prawie codziennie.

      – A jak nie?

      – To poszukamy kogoś innego – odpowiedział powoli.

      – A sami? Nie moglibyśmy sami?

      – Nie. Mówią, że to zdradliwa rzeka. Zresztą jak? Ze wszystkimi rzeczami?

      – Moglibyśmy ukraść łódkę.

      – Gdzie? Komu?

      – Gdzieś we wsi. Komukolwiek.

      – Chcesz iść do wsi? Nie pamiętasz, co było?

      – W nocy. Nie wieczorem. W nocy. Jak wszyscy pójdą spać.

      – W nocy straż chodzi i pies przy każdym domu obcego na kilometr wyczuje… Zresztą oni też.

      – Po tych wszystkich dniach wydaje mi się, że śmierdzę jak oni.

      – Może i tak. Ale to nigdy nie będzie taki sam smród, Doris.

      Wiatr przestał wiać i zrobiło się chłodniej. Odegnane ostatnim podmuchem chmury odsłoniły srebrny sierp księżyca. Jego blask odbił się w rzece. Przypominała pokruszone lustro. Spojrzeli oboje w tamtą stronę. Nurt był czarny i szeroki. Ptak ucichł, jakby przestraszyło go zimne światło. Po chwili podjął swoją ponurą pieśń.

      – Co to jest? – zapytała.

      – Lelek. Ptak śmierci.

      – Co?

      – Lelek. Prowadzi dusze zmarłych. Albo je porywa.

      – Jak wygląda?

      – Nie wiadomo. Nikt nigdy go nie widział.

      – Taki Charon?

      – Tak, taki miejscowy. Prowadzi dusze na zielone łąki. Jeśli zasłużyły. Inni z kolei mówią, że sprowadza dusze na świat. Zdania są podzielone. Zresztą może przecież robić jedno i drugie.

      – I nikt go nigdy nie widział?

      – Dusze muszą go widzieć, skoro idą za nim.

      – Brzmi jak terkotka. Jakby ktoś bez przerwy nią kręcił.

      – Mówią też, że prowadzi pijaków na bagna.

      – Skąd to wszystko wiesz, Maks?

      – Etnografia, mówiłem ci, Doris, etnografia.

      Zasnęli wsparci o siebie i nie zauważyli go, gdy nadszedł. Stał za ich plecami. Księżyc świecił tak jasno, że widział własny cień padający na ich wtulone w siebie ciała. „Szukamy kogoś, kto nas przewiezie na drugą stronę, proszę pana” – powiedzieli poprzedniego dnia, gdy spotkał ich na drodze wiodącej do piaszczystej zatoczki, gdzie w upalne dni ludzie zjeżdżali wozami po wodę. Wyglądali tak, jakby chcieli się ukryć, ale droga wiodła przez zboże, a pas nadbrzeżnych wierzb i wiklin zaczynał się kilkadziesiąt kroków dalej. Bez słowa skinął w tamtą stronę. Poszli przodem. Ich porządne miejskie ubrania był wymięte. Mieli plecaki z zielonego brezentu. Dziewczyna utykała. Jej długie włosy zlepił brud, a jego kark był spalony od słońca. Weszli w zarośla i obejrzeli się za siebie. Ruchem głowy kazał im iść dalej, aż staną się niewidoczni. Przyjrzał się butom chłopaka. Spod zaschniętego błota przeświecała brązowa skóra. Były sznurowane, powyżej kostki i na grubej jak palec podeszwie.

      – Ile takie w mieście? – zapytał.

      – Nie wiem – odpowiedział chłopak po dłuższej chwili, zanim zrozumiał, o co go pytają.

      – Nie wiesz, ile buty kosztują?

      – Dostałem od rodziców.

      – A marynarka, co ją masz?

      Mężczyzna postąpił krok naprzód, chwycił materiał i potarł w palcach. Chłopak odepchnął jego ramię i szarpnął się do tyłu.

      – Co pan?!

      – Może kupić chcę – powiedział i popatrzył na chłopaka spod zmrużonych powiek.

      – Nie sprzedaję! Szukamy przewoźnika, a nie handlarza…

      – Maks – powiedziała cicho dziewczyna. – Maks…

      Mężczyzna uśmiechnął się krzywo, cofnął o dwa kroki i popatrzył na nią.

      – A panienka co? Narzeczona kawalera?

      Poczuła jego wzrok na swoim ciele. Na twarzy, na piersiach, a potem w dole.

      – Potrzebujemy na drugą stronę, proszę pana. Zapłacimy. Nie wiemy, ile to kosztuje, ale mamy pieniądze i zapłacimy, ile będzie trzeba. Tylko na drugą stronę. Potem już sami pójdziemy i nikomu nic nie powiemy.

      – Do ruskiego raju wam trzeba? U Niemca źle?

      Sięgnął do kieszeni i wyjął paczkę papierosów. Wyłuskał jednego i stuknął nim o pudełko. Dym miał ostry, ciemny zapach. Stał nieruchomo w dusznym powietrzu.

      – Poczęstuje pan? – zapytał chłopak.

      – Dam ci dwadzieścia sztuk za marynarkę – odpowiedział mężczyzna. – Za elegancka jest jak na Ruskich. Tam wszyscy chodzą w łachach. – Zaśmiał się bezgłośnie z własnych słów.

      Wyjął papierosa i rzucił w stronę chłopaka. Tamten chwycił go w locie i podszedł, żeby przypalić. Zaciągnął się i zakasłał.

      – Mocne – wykrztusił.

      – Tam mają jeszcze mocniejsze. Palą siekane łodygi w gazecie.

      – Rodzice nas wysłali do ciotki. Powiedzieli, że nie wiadomo, jak tu będzie.

      – No to nie narzeczona – powiedział obojętnie mężczyzna i pstryknął niedopałkiem w zarośla.

      Teraz patrzył, jak śpią. Plecaki leżały obok. Poruszył się i światło księżyca padło na włosy dziewczyny. „Wyglądają jak siwe” – pomyślał. Trącił butem plecy chłopaka.

      – Dzisiaj nic z tego – powiedział cicho.

      Kucnął