wezmą i strzelą. Czasem muszą kogoś złapać. Jutro, pojutrze, jak zrobi się ciemniej. Nie pływam przy księżycu. Nikt nie pływa.
– Proszę pana, to tylko sto metrów. Musimy się tam dostać. Sto metrów, pięć minut. Uda się. Przecież nie chodzą cały czas. Czasem przejdą, raz na godzinę pewnie. Pójdziemy na sam brzeg, schowamy się w krzakach i zobaczymy. Jak przejdą, to zaraz popłyniemy. Uda się. Nie możemy zostać po tej stronie, tu nikt nie przeżyje. Tam jest inaczej, sto narodów zamieszkuje w równości i pokoju i nawet wygnańcy i wieczni tułacze znaleźli swoje miejsce nad Amurem i Birą. Tutaj wszyscy umrą, wszyscy na zachód od tej rzeki. Dlatego musi nas pan przewieźć, musimy przepłynąć. Nawet przy księżycu, nawet za podwójną cenę, za ile pan będzie chciał, musimy się dostać na drugi brzeg i opuścić kraj Goga i Magoga, zanim rozpali się ogień, zanim narody zostaną uwiedzione, zanim wzejdzie gorzka gwiazda…
– Kurwa, bądźże cicho, szczeniaku! – syknął mężczyzna. – Zaraz będziesz miał swojego Magoga. Myślisz, że grenszuc nie chodzi? Będziesz miał Magoga, jak ci jeszcze tutaj w łeb pierdolną, zanim ruski raj zobaczysz. – Umilkł, a potem spokojniej dodał: – A ja, nawet jak mnie puszczą, będę musiał najpierw dół na was wykopać. Przy księżycu nie płynę. Powiedziałem.
Odwrócił się w stronę rzeki. Zrobiło się całkiem cicho. Ptaka nie było już słychać. Plusnęła ryba i pomiędzy wiklinami zobaczyli, jak czarny nurt rzeki pokrył się srebrną łuską. Patrzyli na jego plecy. Nawet w świetle księżyca widać było kilka rozpełzających się ciemnych plam na koszuli.
– Może przyjdą chmury? – powiedziała dziewczyna.
– Nie ma wiatru. Jutro będzie upał – odpowiedział obojętnym głosem mężczyzna. – Niedługo zacznie świtać.
Podniosła się z ziemi i stanęła naprzeciw niego. Nie widziała jego oczu, ale była pewna, że się jej przygląda. Odwróciła twarz tak, by blask wydobył ją z mroku, i postąpiła krok naprzód. Wydawało się jej, że głębiej wciągnął powietrze.
– Niech pan nas stąd gdzieś zabierze – powiedziała. – Gdzieś, gdzie będziemy mogli przeczekać. Od czterech dni prawie nie spaliśmy. Tyle co w lesie. Jak zwierzęta.
9
Świnia próbowała się wyrwać. Dwóch mężczyzn ciągnęło za postronki przywiązane do tylnych nóg, a trzeci zabiegał jej drogę ze wzniesioną siekierą. Zwierzę było wielkie, silne i szybkie. Musiało wiedzieć, że umrze, bo unikało ostatecznego uderzenia z rozpaczliwą zręcznością. Mężczyzna wyprowadził kilka pustych ciosów, ciężar siekiery ciągnął go za sobą tak, że tracił równowagę. Ogromne białe ciało miotało się w półmroku stodoły. Wlekło mężczyzn po klepisku. Złoty kurz wirował w promieniach wieczornego słońca wpadającego przez zeschnięte deskowanie. Zapierali się, ale była silniejsza. Kwiczała wysoko, rozdzierająco potężnym, a zarazem niemowlęcym głosem.
– Wydra! Jebnijże jej, bo nas zamęczy! – zawołał jeden od postronków. – Jebnij, bo w końcu kto usłyszy!
– A sam weź jebnij! Prawie w kulasa żem sobie przypierdolił. Trzymajcie lepiej!
Ten, który krzyczał, przewrócił się i wypuścił postronek. Zwierzę natychmiast to poczuło i rzuciło się do przodu, wlekąc drugiego mężczyznę za sobą. Z klepiska podniósł się tuman pyłu i zgasił złote refleksy. Ten na ziemi zakasłał. Bydlę uwolniło się w końcu i biegało wzdłuż sąsieków i ścian, szukając wyjścia. Naparło na wrota, ale wierzeje tylko zaskrzypiały, wygięły się i nie puściły. Mężczyźni próbowali dogonić umykające postronki, ale świnia znów ruszyła w krąg, z ryjem przy ziemi, mocna, rozpędzona, i już nie kwiczała, tylko chrząkała nisko i ciemno, z głębi gorących wnętrzności. Próbowali ją otoczyć, ale rzucała się w przód, bez lęku, i musieli uskakiwać. Wielkie uszy zasłaniały jej pysk i trudno było zgadnąć, w którą stronę patrzy. Gdy Wydra zbliżał się ze wzniesionym obuchem, cofała się ostrożnie poza zasięg ciosu. W końcu poczuła za sobą ścianę, a tamtych dwóch, nie odrywając stóp od ziemi, sunęło na nią z boków. Dyszeli ciężko.
– Wydra, teraz! Między oczy!
– Kurwa, łeb nisko trzyma.
– To z góry ją! Między uszy!
Zamierzył się z wysoka jak do rąbania drewna, ale ona osiadła na krótkich nogach, skręciła się jak mięsna sprężyna i rzuciła do przodu. Siekiera poleciała w półmrok. Wydra pod świńskim ciężarem upadł głucho na plecy i widać było tylko nogi w wysokich butach. Kopały i ryły obcasami klepisko. Świnia chwyciła go gdzieś między szyją a barkiem i szarpała. Wyglądało to trochę jak perwersyjna scena miłosna, bo białe ciało bardzo przypominało ludzkie. Wydra wydawał zduszone jęki i próbował ją z siebie zrzucić. Tylne racice tratowały go gdzieś w okolicach krocza. Jeden z mężczyzn chwycił dwuzębne widły do podawania snopów wystające z pustego sąsieka i wbił je w bok zwierzęcia. Weszły w słoninę i zatrzymały się na żebrach. Naparł z całej siły i próbował zepchnąć mięsną masę. Zakwiczała wysoko i długo, ale wciąż szarpała Wydrę i wyglądało to tak, jakby chciała mu się dobrać do gardła, aż on sam zaczął wyć przeciągle głosem przypominającym kwik.
– Teraz jej pierdolnij! – krzyknął ten, który trzymał widły, i jeszcze mocniej natarł na leszczynowe stylisko. – Gdzieś tu upadła. Weź i pierdolnij!
– Jak? Łeb mu rozwalę! – zawołał ten drugi.
– Z tyłu zajdź i między uszy! Bo go zadusi, kurwa jedna!
Tamten zaczął rozglądać się za siekierą, ale otworzyły się drzwiczki wycięte we wrotach stodoły i stanęła w nich krępa postać. Zatrzymała się na chwilę, przyzwyczajając wzrok do półmroku.
– Panie plutonowy!
Siwy ruszył do środka, wyjmując jednocześnie pistolet zza paska. Przeładował, przyłożył lufę do zwierzęcego łba i strzelił. Ciało świni podskoczyło i zaczęło drgać. Strzelił jeszcze raz. Wszystko znieruchomiało i ucichło. Chwilę potem mężczyźni sturlali zwierzę na bok. Wydra poruszył się niemrawo. Miał podartą, zakrwawioną koszulę. Chwycili go pod pachy i oparli o deski sąsieka. Jęknął i chciał coś powiedzieć, ale słowa wyszły jakieś niewyraźne, poszarpane, jakby miał przegryzione gardło. Podniósł rękę, dotknął barku i przyjrzał się czerwonej dłoni.
– Zostawcie go – powiedział Siwy. – Potem. Krew trzeba spuścić.
Podstawili miskę. Ten od wideł sięgnął po nóż wbity w belkę. Był długi i wklęsły od wielokrotnego ostrzenia. Pomacał chwilę, a potem pchnął i otworzył tętnicę. Czerwony strumień chlusnął do białego emaliowanego naczynia. Podciągnął wyżej łeb zwierzęcia.
– Trochę słabo leci – odezwał się po chwili ten drugi.
– Bo serce nie bije – powiedział ten od wideł. – Jak pan plutonowy strzela, to strzela. Ale zleci wszystka.
Gdy przestało ciec, ostrożnie odsunęli miskę. Jeden podszedł do drzwiczek we wrotach, uchylił je i zawołał:
– Wodę dawać!
Ustawili dwie kobyłki zbite z sosnowych żerdzi i położyli na nich trzy grube deski.
– We trzech nie damy rady – powiedział ten od wideł.
Drzwiczki otworzyły się od kopnięcia i wszedł Romaniuk z saganem wrzątku. Postawił ostrożnie naczynie na klepisku.
– Dawaj – powiedział Siwy.
– Z półtora metra ma – mruknął ten drugi.
Spróbowali ją dźwignąć, ale przecież martwe ciało jest podobno dwakroć cięższe. Unosili,