krwawa toń się uspokoi, a potem ostrożnie poszła w stronę wyjścia. Siwy skinął głową, Romaniuk zaczerpnął wrzątku chochlą zrobioną ze starej puszki po wojskowej konserwie i polał bok zwierzęcia. Białe ciało podskoczyło gwałtownie raz i drugi i zaczęło zsuwać się z desek. Dwóch mężczyzn rzuciło się na zwierzę i przygniotło je całym ciężarem, ale mięso nie przestawało drgać, więc zalegli na nim podrzucani konwulsjami.
– Kurwa, żyje jeszcze! – krzyknął któryś.
– Nie żyje – odpowiedział spokojnie Siwy. – To nerwy.
Wyjął pistolet, przyłożył między uszy i nacisnął spust.
– Trzy sztuki na świnię. Nie będzie czym do czerwonych strzelać – mruknął pod nosem.
Romaniuk lał gorącą wodę, a ten od wideł skrobał nożem szczecinę. Odór sparzonej skóry mieszał się z wonią krwi, prochu i starego zboża. To było jeszcze żywe, a zarazem śmiertelne. Gruba Romaniukowa weszła z nowym garem wrzątku.
– Miętus, skończycie do rana?
Siwy siedział na niskim pieńku wsparty plecami o deski sąsieka. Wyjął z magazynka pięć nabojów, po kolei przetarł je brudną chusteczką i z powrotem załadował. Brakujące trzy wydobył z kieszeni i uzupełnił magazynek.
– Damy radę – powiedział Miętus, ten od wideł, nie przerywając skrobania. – Rozbierze się, przerobi, zasoli. Romaniuk z babą pomogą. Nie pierwsza świnia w życiu, panie plutonowy.
Nie wyglądał na rzeźnika. Był chudy i blady. W przykrótkich burych spodniach z łatą na siedzeniu. Brudnawa jasna koszula była rozdarta pod pachą. Ale nóż w jego ręku pobłyskiwał szybko i pewnie. Gdy usunęli szczecinę, bezbłędnie odnalazł ścięgna w tylnych nogach, przebił się przez skórę i przewlekł przez otwory jesionowy kij gruby na dwa palce.
Plutonowy wyjął papierosa i pstryknął zapalniczką.
– Panie Siwy… – odezwał się cicho Romaniuk.
Siwy zaciągnął się i wypuścił dym.
– Wojna jest, a on się, kurwa, o starą stodołę martwi. Do mnie wczoraj Niemcy strzelali, a on o zeszłoroczną słomę się boi. Romaniuk! Zaraz kamień na kamieniu tutaj nie zostanie, a ty za plewami będziesz płakał? Germania z Tatarią zetrą się o panowanie nad światem, a ty świni nie mogłeś odżałować? Za którą ci jednakowoż kwit wystawiłem? Mongoł z Teutonem ziemię spalą aż po kości umarłych, a ty wieprzowiny skąpisz na przetrwanie narodu? Zniosą się obaj, a my z nędzy i z kolan powstaniemy! Tak było zawsze, bo to wrogowie zwycięstwo nam przynoszą! Będziemy konie pławić w morzach Północy i Południa, a poić w rzekach Wschodu i Zachodu.
Zaciągnął się, niedopałek sparzył go w palce, więc cisnął go na klepisko. Romaniuk podbiegł i starannie rozdeptał.
– Ty masz konia, Romaniuk?
– Mam, panie Siwy. Ale starego. Do wozu ledwo. Gdzie mu tam nad morze…
– Aż po kości przodków ziemię spalą, ale powstaniemy, mówię ci. W taborach zatem pójdziesz, Romaniuk. Zaopatrzenie powieziesz, a z łupami wrócisz.
– Gdzie mnie tam kogo łupić, panie Siwy. Ja chłop marny, a pan, panie Siwy, troszku sobie wypił i żartuje – powiedział Romaniuk i razem z Miętusem zaczął wiązać postronki do jesionowego kija.
Przerzucili je przez belkę i pociągnęli, ale ledwo udało się im dźwignąć zad zwierzęcia. Wydra i ten drugi dołączyli i we czterech wywindowali świnię.
– Trzymajcie! – krzyknął Miętus i zepchnął zwłoki z desek.
Zakołysali się nad klepiskiem. Opletli postronki wokół słupa i zawiązali. Zwisający biały tułów z rozpostartymi tylnymi nogami wyglądał jak dziwna wersja ukrzyżowania. Siwy podniósł się z pieńka i podszedł do mężczyzn.
– Może i wypił, ale nie żartuje – powiedział. – Zabite jest i trzeba się napić. Romaniuk!
Chłop coś krzyknął przez uchylone drzwiczki i po chwili zjawiła się żona z sinawą flaszką i szklankami. Postawiła naczynia na zakrwawionych deskach. Siwy rozlał i podniósł szklankę.
– Za święte zwierzę Słowian! Bez niego nie byłoby życia. Do rana wszystko ma być zasolone, zapeklowane i przerobione. Gdzie masz wędzarnię?
– Rozebrana dla niepoznaki. Cegły na kupie leżą w krzakach za oborą. W mig się postawi. Po nocach będziemy wędzić.
– Czuć nie będzie?
– Od wiatru zależy. Ale sąsiad daleko i też czasem bije i do miasta oddaje. A Niemiec po nocy nie chodzi.
– Do miasta, mówisz? Trzeba się będzie do niego wybrać, nie, Wydra?
Wydra resztką wody z kociołka i brzegiem koszuli przecierał rany na ramieniu i szyi.
– Tak jest, panie plutonowy. Trza się będzie przejść.
– Tym przemyj – powiedział Siwy i nalał trochę do szklanki.
Wydra posłusznie nasączył brzeg koszuli alkoholem i przyłożył do krwawiących miejsc. Skurczył się z bólu i syknął.
– To jest skurwysyn, panie plutonowy. Żandarmy u niego czasem siedzą.
– Raz do miasta, a raz żandarmeria – powiedział cicho Siwy. – I tak źle, i tak niedobrze. Spekulacja i kolaboracja.
– Jak przyjdą, to nie ma, że nie wpuścisz – powiedział Romaniuk.
– Ale jak przyjdą i siedzą, to znaczy, że mają po co – odpowiedział Siwy. – Do ciebie przychodzą?
– Granatowi z Hruszowej czasem.
– To co innego.
Miętus powoli ciągnął ostrze w dół i otwierał zwierzę. Niebieskawe, czerwonawe, żółtawe wnętrze przesłaniała mglista błona. Snuł się ciepły, dziwny, do niczego niepodobny zapach. Trochę metaliczny i trochę żywy. Siwy palił i patrzył.
– Świnia w środku najbardziej podobna jest do człowieka – powiedział. – Widzieliście kiedyś?
Milczeli długo, jakby szukali w pamięci, i w końcu odezwał się ten, który do tej pory nic nie mówił:
– Ja widziałem. Ale rozerwany był, więc trudno coś powiedzieć. Dostał w brzuch i prawie go przecięło. Może dużym odłamkiem albo kalibrem, tak gdzieś w połowie, i go rozdarło. Więc niby wszystko było widać, ale jakiś taki pusty był. Tylko żebra się od środka świeciły i kręgosłup, a resztę jakby wydmuchnęło, wyssało. I pewnie po okolicy leżała, ale to las był, krzaki, więc nie bardzo się rozglądałem, bo jednak strach taki trup pusty w środku. I już śmierdziało, chociaż długo nie leżał, dzień wcześniej się strzelali, ale pamiętacie, wrzesień, a upały jak w lipcu. No to śmierdziało i od much było ciemno, do oczu właziły, do ust, we włosy, duże i twarde, jakby czarny grad padał. Więc nawet nie stanąłem, tylko w biegu widziałem, siny środek i kręgosłup, i żebra…
Mówił to wszystko wpatrzony gdzieś w dal, przez drewnianą ścianę, w głąb pejzażu, siedem albo osiem kilometrów dalej, gdzie ziemia łagodnie niosła na swym grzbiecie pola i zagajniki aż do samej rzeki. Tam, gdzie w upale późnego lata kryjąca się za wozami pancernymi piechota dostrzeliwała resztki oddziału. Niektórzy ginęli już w wodzie, porywał ich nurt, broń i hełmy ciągnęły ich w dół, a tam zamiast much czekały na nich ryby. Jego młoda śniada twarz była skupiona, jakby odczytywał daleki tekst albo opisywał obraz, który szybko się zmieniał i zaraz miał zniknąć.
– Jak ty się, kurwa, w ogóle nazywasz? – zapytał plutonowy.
– Stach. Mieliście wołać na mnie Stach – odpowiedział jak przebudzony