Andrzej Stasiuk

Przewóz


Скачать книгу

po stepie plemion, hord i band ulepił wojenny naród, który na jedno jego skinienie gotów był rzucić się w przepaść i w ogień. Młody jeszcze jesteś i chuja wiesz. Bat na bydło jest potrzebny, bo tylko batem z bydła ludzkość uczynisz i w kupie utrzymasz, aby się z lęku, chciwości i głupoty nie rozpierzchła. Naród i kraj zbudujesz i lęk we wrogach wzniecisz. Dlatego przyjdzie czas, że skupimy lud, za mordę go wziąwszy, i będziemy konie pławić i poić. Może nie w oceanie, ale na początek w dwóch przynajmniej morzach. I Wydrę, i Miętusa, i ciebie, Romaniuk, ruska duszo, też w lud wojenny zmienimy…

      – Mnie, panie plutonowy, w kościele w Hruszowej chrzcili, już panu mówiłem – wtrącił się ponuro Romaniuk.

      Stał wsparty plecami o sąsiek, z rękami założonymi na piersi, i patrzył przed siebie.

      – Ruską wodą święconą, Romaniuk! Nie zmyjesz, choćby cię wiadrem polewali. Krwią cię trzeba chrzcić! Przyniesiesz ze trzy kacapskie łby, to i zbawienia dostąpisz.

      Rzucił niedopałek na klepisko i dokładnie rozdeptał.

      – Nie bój się, Romaniuk – powiedział. Poszedł w głąb stodoły, w półmrok, i usiadł ciężko na niskim pieńku. – Na początek mógłbyś stuknąć tego od przewozu.

      – Którego, panie plutonowy?

      – Tego, co u niego Niemcy stoją.

      – Nie znam go. On jest z drugiej strony. Jak Ruscy przyszli, to się przeprawił z łódką i z Maryśką siedzi.

      – No jego – powiedział wolno Siwy. – Strzelał wczoraj do mnie.

      – On?

      – Niemcy. Wszystko jedno.

      10

      Ten kraj teraz. Przyjeżdżam od czasu do czasu, nadkładając drogi. Jadę niby na północ, ale skręcam na wschód, aż szosa oprze się o graniczną rzekę. Biegną potem kilometrami ramię w ramię. Czasami widać nurt za plecami domów. Potem zjeżdżam w szutrówkę do jakiejś pogranicznej wsi i przez podmokłe łąki nad sam brzeg. Wczesną wiosną i późną jesienią woda jest ciemnobrązowa i zarazem przejrzysta. Tylko że na dnie tej przejrzystości panuje mrok. Jest wąsko. Można przerzucić kamieniem. Nurt meandruje, znika za zakrętem. Zbutwiałe pnie wierzb leżą w wodzie. Rude trzciny odbijają się w ciemnej toni. Potem wracam. Od szosy w stronę wsi idzie chłopak w czarnym tiszercie z biało-czerwonym orłem. W ręku niesie otwartą puszkę piwa. Na końcu tego kraju. Widzę go we wstecznym lusterku, jak rozkołysanym krokiem zbliża się do niskich domów wrastających w bagienną ziemię, w smętny, zamierający krajobraz. Z tym orłem kupionym pewnie gdzieś na targu w Hrubieszowie i z piwem Żubr w ręce. No ale nadkładam drogi, żeby jechać jak najdłużej blisko rzeki. Nie widzę, ale wiem, że z biegiem nurt się poszerza. Pod mostem przed Siemiatyczami jest już potężny, zagarnia piaszczyste łachy i wyrzuca na nie pnie drzew. Tak dzieje się na przykład wczesną wiosną, gdy tają śniegi w górnym biegu rzeki. Na rondzie skręcam w lewo i jadę na zachód. Tak samo toczy się rzeka. Tu też po wsiach i na pustkowiach stoją te stare bunkry. Bo co można zrobić z bunkrem artyleryjskim, który miał zatrzymać całe dywizje Wehrmachtu i SS? Więc stoją, a w ich cieniu grzebią kury.

      Za budynkiem z czerwonej cegły, jeszcze z carskich czasów, zjechałem nad zakole. Woda rozlewała się szeroko i pod jasnym niebem późnego marca była błękitnozielona. Powiedział mi kiedyś, że w tym budynku była szkoła podstawowa, do której chodził. Wieś, gdzie szukaliśmy mostu, leżała trzy kilometry dalej. Zimą chłopcy przypinali łyżwy własnej roboty i jechali na lekcje po zamarzniętej rzece. Chciałem dowiedzieć się więcej, ale był już w innym czasie i w innym miejscu. Musiałem sobie wyobrazić mroźny słoneczny poranek na przykład w styczniu czterdziestego siódmego. Jest minus piętnaście, na ciemnym lodzie białymi zakosami zalega śnieg. Chłopaki schodzą z brzegu, odruchowo tupią, by sprawdzić wytrzymałość, ale to zbyteczne, bo mróz trzyma od miesiąca i bywa, że ludzie przeprawiają się na drugą stronę saniami. Ubrania mają za duże, donaszane. Opatuleni przypominają starców o dziecięcych twarzach. Przywiązują do starych łatanych butów drewniane deszczułki z dorabianymi metalowymi ostrzami Bóg wie z czego. Z resztek kos, noży od sieczkarni, wojennego złomu. Rozpędzają się, pochyleni, wymachując nisko rękami jak wiejscy panczeniści. Chociaż nie. Nie było telewizorów i nie mieli gdzie podpatrzyć techniki, więc jak komu wygodnie, niezgrabnie, całkiem na dziko. Suną w górę zlodowaciałego nurtu. Przez pejzaż, w którym dopiero co zgasła pożoga. Tli się jeszcze gdzieniegdzie. Pojedyncze trupy za wsią albo w rzece, nocą ktoś stuka w szyby samotnych domów. Tak mówił, że ktoś stukał i trzeba było wpuszczać, ale był mały i nie wiedział kto to. Ktoś każe zasłaniać okna, ktoś je słoninę, ktoś śpi na podłodze. Rano, gdy się budził, już ich nie było, a słomę z podłogi sprzątnięto. No więc teraz suną w krystalicznym powietrzu poranka pod prąd zamarzniętej rzeki. Jest cicho i w zmrożonym powietrzu słychać tylko chrzęstliwy odgłos krojonego lodu i przyspieszające oddechy. Rozgrzani rozpinają kapoty, które powiewają w pędzie jak dziadowskie peleryny. Pędzą przez stygnącą pożogę, naznaczeni ogniem, z nadpalonymi duszami, ale nie mają nawet o tym pojęcia, bo młoda krew jest przecież gorętsza od każdego ognia.

      Widzę ich, jak znikają za zakrętem pobielałej rzeki. I potem, gdy wychodzą na brzeg w miejscu, gdzie stoję, pod jasnym niebem późnego marca. Odpinają domowej roboty łyżwy, chowają je w krzakach i ruszają w stronę ponurego budynku z czerwonej cegły.

      No więc trzymając się rzeki, nadkładam drogi. Szukam starych miejsc, których już nie ma. Piaszczystego zjazdu do małej zatoki, skąd czerpało się wodę w porze suszy. Ścieżki wiodącej miedzami przez pola. Prowadziła do samotnego przystanku autobusowego. Gdy się szło rano, ubranie nasiąkało rosą. Wiatraka, który stał i niszczał. W nocy, na tle nieba, podszyty czernią budził w moim sercu grozę. Zatem nadkładam, bo tak niewiele mi powiedział, a co mówili inni, puszczałem mimo uszu. Skręcam w lewo i już z daleka widzę obnażony kształt domu, do którego przychodzili nocą mężczyźni, jedli słoninę z chlebem i spali na podłodze. Kiedyś był prawie niewidoczny, bo stał w sadzie. Teraz odsłonięty, wystawiony na wiatry z północy i wschodu, przypomina stary statek. Próchnieje, trawią go zmienne pogody, dach się zapada, ceglany komin kruszeje, przez szalowanie przeświecają belki. Do środka strach wejść, bo podłoga załamuje się pod nogami. Więc tylko zaglądam przez brudne, zasnute pajęczynami okna. Jakbym patrzył w głąb minionego, z tym szarym kurzem i pajęczynami, jakbym zaglądał do grobu, gdzie wprawdzie nie ma ciał, ale jest opustoszała, zgasła obecność.

      Tak więc czasem nadkładam drogi, gdy jadę go odwiedzić. Jeśli jest ciepło, siedzi na werandzie i patrzy w głąb ogrodu. W dali dudni wielkie miasto, ale tutaj jest spokojnie. Czasem kilkaset metrów dalej, za drzewami przemknie szybki pociąg. Teraz mało mówi. Odpowiada na pytanie, a potem znów patrzy przed siebie. Wierzę albo wyobrażam sobie, że widzi chłopców na łyżwach w zimowym krajobrazie, dom, który jest ciepły i pachnie jedzeniem, i tylko od czasu do czasu przychodzą nocą obcy, że widzi nieskończony ciąg obrazów, od najwcześniejszych aż po ten ogród, który osłania go przed światem. Bardzo możliwe, że nie poznaje chłopca na łyżwach ani domu w sadzie, lecz mam nadzieję, że go to zajmuje, że sprawia mu przyjemność i chroni przed lękiem, który niesie przyszłość, bo najpewniej nie potrafi jej sobie nawet wyobrazić. Ponieważ jest tylko teraźniejszość i obrazy nieznanych miejsc i postaci, o których nie wie, że nadpływają z przeszłości.

      11

      Bał się poruszyć, żeby nie zakłócić ciszy, która, tak mu się zdawało, wypełniała całą przestrzeń, jaką mógł sobie wyobrazić. „Może wszyscy umarli?” – pomyślał, pilnując, by nie wypowiedzieć tych słów na głos, chociaż kusiło go, bo chciał sprawdzić, czy on sam też nie jest martwy. „Może wszyscy umarli i już będzie spokój?” – pomyślał jeszcze raz i wstrzymał oddech. Otworzył i zamknął oczy. Było tak samo ciemno. Westchnęła i wtedy poczuł, że obejmuje