zaczęły regularnie dzwonić na modlitwę, co pozwalało się wszystkim zorientować, która jest godzina. Wtedy też przyjęto dwunastogodzinną definicję dnia, który nie zaczynał się już od świtu, ale był mierzony, jak jest to i dziś, od północy. O ile jeszcze u schyłku wieku XVI ludzie w mglistych terminach określali swój wiek, mówiąc na przykład, że mają „około sześćdziesięciu lat”, albo nie podawali dat, tylko pisali, że „było to w tym roku, gdy król jegomość jechał do Szwecji na koronację”, o tyle od wieku XVII możemy się spotkać z bardziej precyzyjnymi określeniami czasu170. W pamiętniku Stanisława Oświęcima czytamy na przykład, że 27 marca 1645 roku obrady sejmu zakończyły się „o trzeciej godzinie po południu”171, a 15 czerwca tego samego roku pani Katarzyna Koniecpolska „między trzecią a czwartą na półzegarzu [zegar, który pokazuje dwanaście godzin] z południa ducha Panu Bogu oddała”172. W drugiej połowie XVII wieku coraz częstsze stają się odniesienia do kwadransów czy wręcz minut173.
Istotnym czynnikiem, który zmuszał szlachtę produkującą zboże, by roztropnie rozporządzała czasem poddanych, były kontrakty zbożowe zawierane w Gdańsku. To właśnie Gdańsk stanowił główny ośrodek eksportu polskiego zboża, transportowano tam zebrane podczas żniw plony. Kontrakty spisywano zwykle jesienią, umawiając się na dostawę ziarna w następnym roku. Wiele umów dotyczyło więc sprzedaży zboża, którego nawet jeszcze nie zasiano. Cena zależała od tego, jak szybko dostarczono je do Gdańska. Gdy dostawa się spóźniała, naliczano kary, które rosły z każdym kolejnym dniem. „W ten sposób – pisze historyczka – każdy tydzień, a nawet dzień zwłoki uzyskiwały swój konkretny wymiar pieniężny”174.
Czas był drugim, obok bicia, narzędziem dyscypliny roboczych ciał. „Gdy pewnego razu, idąc z dziadkiem do kościoła, przechodziliśmy koło dworu, zwróciłem uwagę na dzwonek umocowany nad bramą na grubym słupie. Dziadek objaśnił mi, że ten sam dzwonek był jeszcze i za czasów pańszczyzny, ogłaszał on czas rozpoczynania i kończenia pracy”175. Zapewne im bliżej współczesności, tym więcej instalowano na wsi takich urządzeń. U Kolberga zachowała się piosenka o tym, jak swojej władzy odmierzania czasu nadużywał ekonom: „U nasego ekonoma bardzo wielka mina, / łańcusek na syi, a zegarka nie ma. / Ino go się spytać, która to godzina? / a on ci odpowie, ze pękła spręzyna”176. Gdy była taka możliwość, poddani sami chcieli sprawować kontrolę nad czasem. Jak czytamy, po spacyfikowaniu powstania galicyjskiego w 1846 roku „w niektórych dobrach sprawili sobie zegary w środku wsi i utrzymują wartnika, który je reguluje i daje znak, jak się rozejść mają”177.
Kwestią zasadniczą było księgowanie czasu roboczego. Zapisywaniem, potrącaniem – całą tą buchalterią pracy pańszczyźnianej – zajmowali się urzędnicy zwani karbowymi. Ich nazwa wzięła się od karbowania: nacinania kija, na którym za pomocą kresek rejestrowano wykonaną robotę. Następnie taki kij, zwany też raboszem, rozłupywano wzdłuż na dwie części – jedną zatrzymywał karbowy, a drugą brał chłop. Choć wyglądało to niepozornie, a kawałek patyka może wydawać się mniej zaawansowanym narzędziem niż mechaniczny zegarek, rabosz był starożytną i jedną z najbardziej niezawodnych metod rachunkowości. Gdy któraś ze stron chciała oszukać i na przykład dodała na „swoim” kiju nowe kreski, to wystarczyło znowu obie części złożyć, by zobaczyć, że liczba nacięć się nie zgadza, oraz ustalić, kto dokonał fałszerstwa.
„Przez ponad sześćset lat – pisze historyk pieniądza – od XII aż do późnego wieku XVIII finanse publiczne Anglii oparte były na prostej i zarazem genialnej technologii księgowej: raboszu”178. To właśnie na kawałkach drewna zapisywano zobowiązania: długi i pożyczki. W 1782 roku angielski parlament uznał, że skarb państwa nie będzie już karbował, a rabosze wyjdą z użycia, jako druga obok banknotów forma pieniądza. Wyeliminowanie karbowania nie nastąpiło jednak od razu i dopiero od 1824 roku można mówić o zmierzchu rabosza w angielskich finansach publicznych179.
Gostomski przypominał, że karby są tak cenne jak waluta, a włodarze, „mają [je] tak chować jako pieniądze własne”180. Nie była to bynajmniej metafora. Karb służył jednocześnie jako kalkulator i arkusz księgowy. Liczył czas roboczy. Ten zaś był tak wartościowy jak pieniądz, który można było uzyskać, gdy sprzedano wyprodukowane przez włościan zboże.
Gdy dziś mówimy „pieniądz”, odruchowo na myśl przychodzi nam jakiś materialny przedmiot, banknot lub moneta, choć w rzeczywistości przytłaczająca większość pieniędzy była i jest wirtualna. Obecnie dziewięćdziesiąt siedem procent pieniędzy w obiegu nie ma materialnej postaci – to głównie cyfry na ekranach komputerów181. W czasach pańszczyźnianych to mógł być i karb na patyku.
Pieniądz jest formą kredytu; zobowiązania, że ktoś coś kiedyś dla kogoś zrobi. Innymi słowy, pieniądz jest urzeczywistnionym czasem – obietnicą czegoś, czego jeszcze nie ma182. Na przykład zboża, które najpierw sprzedawano w Gdańsku, a dopiero potem zasiewano. Zwykle zakładamy, że najpierw istnieje towar, a dopiero potem – gdy go upłynnimy – pojawia się pieniądz. Ale w rzeczywistości jest odwrotnie: to właśnie pieniądz powołuje towar do istnienia. Nie byłoby tego zboża, gdyby nie podpisano wpierw kontraktu na jego dostarczenie. Wbrew stereotypom o pańszczyźnie jako o „gospodarce naturalnej”, czyli nieupieniężonej i w nikłym stopniu skomercjalizowanej, społeczeństwo Polszczy oplatała skomplikowana sieć zobowiązań i obligacji, w tym obligacji do świadczenia pańszczyzny oraz zobowiązań panów składanych kupcom.
Pieniądz nadaje strukturę ludzkiemu życiu, tak jak koryto wyznacza bieg rzeki. Jest sposobem powiązania przeszłości, teraźniejszości i przyszłości.
Szlachta nie mogłaby się do niczego kupcom zobowiązać, gdyby nie posiadała własności ziemskiej i ludzi do ziemi przypisanych. W czasach Gostomskiego własność, w tym ruchomą i żywą, nazywano „osiadłością”183. Osiadłość zakorzeniała panów w przeszłości. Stanowiła egzystencjalną kotwicę, która dzięki gwarancji zysku pozwalała im zarazem wybiegać w przyszłość. Pańszczyźniacy byli wyzuci z własności – to oni ją stanowili. Wykorzenionym z przeszłości i okradzionym z przyszłości włościanom pozostawała jedynie doczesność. Jak pisał autor broszury z 1790 roku, człowiek pańszczyźniany „nie znając ni własności prawa, ni wolności daru, wlecze dzień za dniem swe nędzne życie, jak może, skrapia ziemię obfitymi łzami, którą uprawia, przekonanym będąc, iż dziś jest jego, jutro, owszem, tej godziny, gdy każą, cudzą stać się może własnością”184.
Społeczeństwo Polszczy oplatała sieć długów i zobowiązań – ale oplatała właścicieli ziemskich oraz włościan w inny sposób. Tak jak współistniały równolegle różne reżimy pracy: praca przymusowa i najemna, tak poddani oraz szlachta zamieszkiwali równoległe rzeczywistości. Obie były na wskroś współczesne, choć rządziły się odmiennymi zasadami. Czas, który płynął w rzeczywistości wiejskiej, był czasem społecznym, a nie naturalnym, miał też klasowy charakter. Czas pański, linearny, prostą strzałą łączył przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Dni włościan