Vincent V. Severski

Nieśmiertelni


Скачать книгу

Gunnar – oznajmił z zawodową obojętnością.

      – Dziękuję, Sten. – Inspektor podniósł się ciężko z fotela. – Idziemy do centrum monitoringu KTH. To niedaleko stąd. Cały teren uczelni jest dobrze monitorowany przez Securitas i zaraz zobaczymy, co się rzeczywiście stało. W pani cała nadzieja, Harriet, i w tym młodym człowieku… tym… Tove, tak?

      – Jak się czujesz, Gunnar? – zapytała Linda, widząc grymas bólu na jego twarzy.

      – Dobrze… jak śpię – odpowiedział z lekką ironią.

      Była za dziesięć trzecia, kiedy wyszli z biura Antona. Pod drzwiami został drugi policjant, a Linda, Harriet, Gunnar i Tove, prowadzeni przez olbrzyma, wyjechali powolną starą windą na powierzchnię. W Sztokholmie było tej nocy rzeczywiście bardzo zimno i nadzwyczaj sucho. Piękna jasna noc, kryształowe powietrze, gwiaździste niebo i miło skrzypiący śnieg pod nogami.

      – Będzie dobra widoczność na nagraniach – skomentował Gunnar, spoglądając w niebo, i naciągnął na czoło wełnianą czapeczkę, którą dziesięć lat wcześniej zrobiła mu była żona.

      Amina siedziała na desce wspartej na dwóch głazach i miękko opierała się o ścianę ułożoną z ostrych górskich kamieni. Wystawiła twarz do grudniowego słońca, które w wysokim Kaukazie miło przypiekało.

      Uniosła głowę, zamknęła oczy i rozpięła zieloną ocieplaną wojskową kurtkę, tak żeby promienie słoneczne mogły się pod nią wślizgnąć. Włosy spięła wysoko, ciemne okulary podciągnęła na czoło. Ręce oparła o spoczywający na jej kolanach automat AKS z celownikiem optycznym.

      Z ławeczki pod domem można było zajrzeć na kilka kilometrów w głąb wąwozu Huram i widzieć wszystko jak na dłoni. Strome zbocza zamykały perspektywę i dawały pewność, że nikt niezauważony nie podejdzie do aułu. Tu, na pograniczu Dagestanu i Czeczenii, byli u siebie w domu i zdawało się, że sprzyja im każdy głaz, strumień, słońce i wiatr, jakby wybrał je dla nich sam Imam Szamil za dobrą radą Allaha.

      W rzeczywistości wybrał je Muhamedow, bo pochodził z pobliskiej wsi Tarhan, więc wszyscy okoliczni górale to byli jego krewni z tego samego tejpu. We wsi pozostały kobiety i dumni starcy w baranich papachach, którzy dla Muhamedowa i każdego bojownika byli solą, historią, symbolem miłości do Kaukazu i godności Wajnachów. To było jego terytorium i nikt nie miał tutaj wstępu bez jego zgody. Słusznie mógłby ktoś pomyśleć, że chce zachować to miejsce takim, jakie jest, wyłącznie dla siebie, zazdrosny o jego piękno i historię. Muhamedow wiedział jak wszyscy, że wraz ze starcami z Tarhanu na zawsze zniknie to jedno miejsce, które tylko Allah ukochał bardziej od niego.

      Sytuacja mogła się jednak zmienić w każdej chwili, bo to był przecież środek Kaukazu. Tu, w górach, o wszystkim decydowały zawsze związki klanowe, ale od pewnego czasu interesy finansowe w Groznym czy Machaczkale były jeszcze ważniejsze. Dlatego najlepszą ochroną w razie niespodziewanej zmiany sytuacji będzie jeszcze przez jakiś czas dobrze nasmarowany rosyjski automat AKS z celownikiem optycznym i bezpieczne miejsce, takie jak auł Tarhan.

      – Jedzie – odezwał się Isa, rzucił niedopalonego papierosa i podał lornetkę Aminie, która ospale wyciągnęła rękę, wciąż wystawiając twarz do słońca, jakby miała korzystać z niego ostatni raz.

      Dwa kilometry od nich, u wylotu doliny, pojawiły się w białym kadrze dwa ciemne punkty. Amina przyłożyła lornetkę do oczu i przez dłuższą chwilę obserwowała jadące z dużą prędkością samochody.

      – Daj im znać – zwróciła się do towarzysza, podniosła się z ławeczki i zaczęła zapinać kurtkę.

      Isa zarzucił automat na ramię i wyjął krótkofalówkę.

      – Jedzie. Wszyscy w gotowości na swoich stanowiskach. Pilnować mi każdego barana i kozy. Zrozumieli?

      Puścił przycisk i z głośnika wydobył się charakterystyczny szum, a w nim głosy:

      – Tak, komandir! Zrozumiałem. Tak jest.

      Amina poprawiła ubranie i niedbale przewiesiła automat przez ramię.

      – Jak z tobą, Isa? W porządku? – zapytała i pchnęła go lekko pięścią w pierś.

      – Jestem gotowy – odparł.

      – Kocham cię, ale to, co się stanie dzisiaj, mój miły, jest ponad to, co do siebie czujemy. Rozumiesz? – Amina spojrzała na Isę z odrobiną miłej, szelmowskiej złośliwości w oczach.

      – Najpierw zostałem twoim mężem, wcześniej niż… – próbował skomentować jej pytanie.

      – Miałam rodziców, których straciłam, miałam trzech braci, których kochałam nad życie… dwóch zginęło, a Rustam siedzi w szwedzkim więzieniu…

      – Amino… – przerwał jej. – Moja ukochana… ja przecież też za nimi tęsknię…

      – Miałam swojego dai-kabira, któremu ofiarowałam życie. A jednak są sprawy ważniejsze niż miłość i śmierć. Oni wszyscy już nie żyją, a ja? A ty? Jesteśmy tu dla naszej misji i ta odrobina miłości, jaką do podziału dał nam Allah, jest tylko ziemskim złudzeniem. Więc korzystajmy z niej… póki czas. – Podeszła do Isy, szczupłego mężczyzny około trzydziestki, w polowym mundurze, o silnych kaukaskich rysach, szklistych oczach i silnym zaroście, uniosła się na palcach i pocałowała go w usta.

      Objęli się mocno, aż ich automaty uderzyły o siebie z głuchym chrzęstem, jaki może wydać tylko kałasznikow. Amina wiedziała, że gdy Isa złoży przysięgę, nie będzie już miała na niego wyłączności. Ani nawet pierwszeństwa. Isa wstąpi do Braci Czystości, a to droga bez powrotu. Zrobiło się jej żal Isy Dogajewa, ukochanego męża i dzielnego wojownika, który przeszedł najcięższe boje z niewiernymi, a którego teraz wypatrzył sobie Allah. I kiedy trzymał ją tak mocno, iż ledwo dotykała stopami ziemi, pomyślała, że chciałaby zginąć pierwsza.

      Nie zasłużyłam na takie cierpienie… po raz trzeci.

      Poczuła, że do oczu cisną się jej łzy.

      – Oby Najwyższy zlitował się nade mną. Inszallah – wyszeptała i nie bez trudu wyzwoliła się z uścisku Isy.

      Za chwilę miał się zjawić Muhamedow, dai-kabir Wysokich Gór, i nie powinien zauważyć u niej nawet najmniejszego śladu słabości czy niepewności. Podejrzenia oznaczają śmierć, a przecież nie ma takiej kobiety, która potrafiłaby ukryć w swoich oczach blask miłości. Tym bardziej przed kimś takim jak Muhamedow.

      Dwa bliźniacze granatowe fordy expedition z ciemnymi szybami i bez numerów rejestracyjnych zajechały z impetem przed dom, zataczając koła w przeciwne strony, jakby to było jakieś autorodeo. Kiedy się zatrzymały, wyskoczyli z nich czterej ochroniarze z automatami. Wyglądali profesjonalnie i bojowo.

      W 2001 roku oddział rosyjskiego specnazu wybił w górach prawie całą rodzinę Muhamedowa i większość jego oddziału. Od tego czasu nikt obcy nie miał szans nawet się do niego zbliżyć. Tak to wyglądało z zewnątrz, ale wszyscy w oddziale, Amina i Isa też, wiedzieli, że Muhamedow ma teraz z Rosjanami specjalne relacje. Mimo to jeździł dwoma samochodami, bo w każdej chwili rakieta z drona mogła niepostrzeżenie zakończyć tę współpracę. Wojna o Kaukaz przeszła na inny poziom i Muhamedow to rozumiał, podobnie jak Kadyrow i kilku ważnych ziomków w Moskwie. Pozornie prosty układ kaukaski był w rzeczywistości nie do rozgryzienia dla nikogo, kto nie urodził się Wajnachem.

      – Salam alejkum – powiedział Muhamedow, wysiadając z samochodu.

      Ubrany był jak zawsze w granatowy garnitur i białą koszulę bez krawata. Sprawiał raczej wrażenie włoskiego mafiosa niż bojownika o sprawę,