papierosy i poczęstował Isę. Przypalił jemu pierwszemu, a potem sobie. Przechylił głowę na prawą stronę i zmrużył lewe oko, jakby mierzył z pistoletu. Widać było, że jest w dobrym nastroju.
– Jak poszło, Amino? – zapytał.
– Właściwie bez problemów – odparła.
– Właściwie?
– Było trochę kłopotów na granicy, ale potem wszystko poszło dobrze.
– Trochę kłopotów?
– Na granicy syryjskiej zginął mały Ami. – Spuściła pokornie głowę.
– A reszta?
– Dotarliśmy do Ram Dżabal bez przeszkód. Samir czekał na nas w umówionym miejscu… tam gdzie poprzednio – ciągnęła ze wzrokiem utkwionym we własnych stopach. – Po przejściu na drugą stronę mały Ami się oddalił i zginął od zabłąkanej kuli. Tak mówili… Nawet nie wiemy, kiedy i jak to się stało. Przynieśli go jacyś chłopcy z okolicy. Twierdzili, że znaleźli ciało na drodze. Nie mam pojęcia, skąd wiedzieli, że był z nami…
– Oni tam u siebie wszystko wiedzą – wtrącił Isa.
– Ami dostał w czoło z siedem sześćdziesiąt dwa i wywaliło mu tył głowy.
– Miejscowi czy rządowi?
– Samir twierdził, że wojska tam nie było… – zaczęła Amina.
– Nieważne już – przerwał jej Muhamedow. – Nie ustalimy tego. – Zaciągnął się głęboko, przytrzymał dym w płucach i po chwili wypuścił go cienką strużką w dół. – Chodźmy. Opowiesz mi wszystko po kolei… – Spojrzał na Isę. – Potem będzie twoja kolej. Jesteś gotowy, żołnierzu? – Uśmiechnął się lekko, rzucił papierosa pod nogi i położył Isie rękę na ramieniu. – Jest gotowy? Jak z nim, Amino?
– To mój mąż… efendi – odpowiedziała z nieukrywaną pokorą, dając jasno do zrozumienia, że fidai taka jak ona nie mogła wziąć sobie partnera niegodnego czci Braci Czystości.
Nim weszli do domu, Isa oddał swoją krótkofalówkę dowódcy ochrony. Piętrowy kamienny budynek z zadaszonym tarasem, kryty blachą falistą pomalowaną na niebiesko, nie wyróżniał się niczym szczególnym wśród innych stojących w aule Tarhan.
Wewnątrz rozgrzany metalowy piecyk lekko kopcił z nieszczelnego komina, ale nie było nic czuć, bo dym uciekał przez dach. Usiedli za stołem przykrytym starą ceratą w kwiatowe niegdyś wzory. Muhamedow przeciągnął po niej dłonią i stwierdził, że jest idealnie czysta, ani śladu brudu i kurzu.
To dobrze! Fidai musi dbać o porządek myśli i uczuć, tylko wtedy można mu zaufać – pomyślał z ledwo odczuwalną satysfakcją.
Amina zdjęła ciemne okulary, a kurtkę rzuciła na taboret. Postawiła na stole dwie szklanki w tandetnych rosyjskich niklowych koszyczkach i stary metalowy czajnik z miejscową ziołową herbatą.
Isa usiadł na ławie pod ścianą, zdjął wełnianą czapkę, rozpiął kurtkę i położył na kolanach swój automat. Amina postawiła szklankę na ławie obok niego. Sama usiadła na skrzypiącym ze starości krześle po lewej stronie dai-kabira, tak by widzieć jednocześnie Isę. Muhamedow położył przed sobą papierosy Marlboro, a na nich złotą zapalniczkę, przysunął bliżej siebie popielniczkę zrobioną z kawałka lotniczego aluminium, z krzywym napisem „CCCP” na rancie i wydrapaną niezdarnie twarzą człowieka podpisaną cyrylicą – „Гагарин”.
Zapadła cisza i wydawać się mogło, że słychać było tylko mocne, równe uderzenia trzech serc i spokojne, miarowe oddechy. Jakby za chwilę miał wejść Timur Mucurajew i wykrzyczeć swój Kaukaz, chociaż Isa wolałby pewnie Uważaj, Rosjo, idziemy!, którą nieustannie fałszował.
Amina wiedziała, czuła całym swoim poranionym sercem, że w czeczeńskich pieśniach jest wielka siła, groźna jak surowe góry, niezłomna jak wojownicy Kaukazu, ale wiedziała też, że moc zwycięstwa kryje się wyłącznie w modlitwie, walce i bezwzględnym poświęceniu. Dlatego najczęściej lubiła nucić Modlitwę mudżahedina, choć robiła to tak, by nikt jej nie usłyszał.
W Czeczenii w gruncie rzeczy nie jest ważne, co śpiewa Mucurajew, ważne, żeby śpiewał.
– Do granicy libańsko-syryjskiej dotarliśmy bez najmniejszych przeszkód. Szejk Ahmed z dziewięćset drugiego oddziału okazał się niezwykle pomocny, chociaż nasza dziesiątka mocno rzucała się w oczy. Dostarczył nas na czas w umówione miejsce, ale nie mogliśmy przejść na drugą stronę, bo akurat rozłożył się tam oddział wojsk syryjskich i musieliśmy czekać do zmroku.
– Dostaliście od Ahmeda broń? – zapytał Muhamedow.
– Tak. Pięć AK… jeden niesprawny, i po cztery zapasy amunicji…
– Skąpy Ahmed! – skwitował. – I jak tu pracować z wywiadem Hezbollahu! – Uśmiechnął się i zapalił papierosa. – Dalej!
– Przeszliśmy na drugą stronę i wtedy Ami oddalił się od oddziału. Czekaliśmy na niego do świtu i chcieliśmy już iść, bo Samir się niecierpliwił… i tak byliśmy mocno spóźnieni, wtedy go przynieśli… – Przerwała na chwilę i dodała: – Pochowali go miejscowi w Ram Dżabal.
Muhamedow odłożył tlącego się papierosa na twarz Gagarina, wstał i złożył dłonie do modlitwy, a za nim Amina i Isa, któremu z łoskotem upadł na ziemię automat.
– Allah akbar – powiedział z zamkniętymi oczami i wygłosił pięćdziesiąty szósty werset z sury Jonasz: – „On daje życie i sprowadza śmierć, i do Niego zostaniecie sprowadzeni”. Inszallah.
Amina i Isa powtórzyli za nim Inszallah i wszyscy usiedli, a Muhamedow z powrotem wziął papierosa.
To nie była typowa modlitwa za zmarłego muzułmanina, ale Muhamedow, chociaż był dai-kabirem, słabo orientował się w zasadach islamu, a Amina nie śmiała mu przerywać. Nigdy nie potrafił dobrać wersetu odpowiedniego do sytuacji, dlatego jego pobożność przybierała czasami mało dostojny charakter, momentami nawet śmieszny, a Koran wcale nie jest śmieszny, jest piękny. Drażniło to Aminę, była jednak jego fidai, a on jej dai-kabirem. Ale może właśnie z tego powodu tak często wspominała Safira as-Salama, swojego poprzedniego przewodnika, który tak pięknie prowadził modlitwę, chociaż był polskim konwertytą.
– Samir zabrał nas półciężarówką. Do Ar-Rastan jechaliśmy cały dzień, chociaż to było mniej niż pięćdziesiąt kilometrów, ale musieliśmy ominąć Hims, gdzie siedziało wojsko, i korzystać z bocznych dróg. Dwa razy ktoś nas ostrzelał z dużej odległości, ale nie wiedzieliśmy kto i nie reagowaliśmy. Raz zatrzymali nas ludzie Ahrar asz-Szam, ale przepuścili bez przeszkód. – Amina wyraźnie zaczęła się rozkręcać, mówiła powoli, jasno, bez zbędnych słów i emocji. – Samir miał przygotowany dla nas nocleg w Ar-Rastan, gdzieś na skraju miasta. Rano przyszedł z pięcioma bojownikami zakrytymi kefijami i ich dowódcą, jakimś Udajem. Ten powiedział, że jest komendantem w Ar-Rastan. Nie byli do nas dobrze nastawieni. Samir wytłumaczył mi, że sytuacja się zmieniła i w mieście rządzi teraz Brygada Al-Hakk z Hims. Komendant w ogóle nie chciał gadać z kobietą. Kiedy powiedziałam mu, że jestem tylko przewodnikiem, zrobił się bardziej rozmowny…
– Co? Myślał, że jesteś dowódcą oddziału? – wtrącił Muhamedow. – To salafici przecież.
– Samir powiedział mi na boku, że Husajn zginął dzień wcześniej i teraz dowodzi Udaj. Wyjaśniłam mu wtedy, że jesteśmy czeczeńskim oddziałem specjalnym, przysłanym na podstawie porozumienia między Syryjską Armią Powstańczą a Emiratem Kaukazu, i proszę o kontakt ze sztabem, z generałem Azizem. Zaczął mnie wypytywać… kto… co i takie tam, ale powiedziałam mu, żeby się pospieszył, i jakby