i duszę broni, a szczególnie kałasznikowa.
Serbowie i Czarnogórcy to w końcu bracia, choć z cygańską duszą, i ostatecznie można im wybaczyć przywłaszczenie symbolu naszego przemysłu zbrojeniowego – myślał Jagan, ale wcale nie było mu z tym lżej.
Z szeroko rozłożonymi rękami, w których trzymał butelkę wódki i szklankę, próbował tańczyć coś pomiędzy sirtaki a lezginką, a przynajmniej wydawało mu się, że tańczy. Jagan miał wiele niezwykłych talentów, jednak nie potrafił przełożyć muzyki na ruch ciała, nie mówiąc już o śpiewaniu. Dlatego miotał się po kuchni w konwulsyjnych skokach przywodzących na myśl przebudzenie zombi i na całe gardło wykrzykiwał jedno słowo:
– Kałasznikow, kałasznikow, kałasznikow…!
I tak przez trzy minuty i dwadzieścia dwie sekundy. W ostatnich sekundach utworu wpadł w trans, zapomniał o jakiejkolwiek rytmice i zaczął walić stopami w podłogę, aż zadrżały szklanki na suszarce i odezwał się sąsiad:
– Ciiiiiisza… kuuuuurwa… jebana twoja mać!
Gdy tylko zamilkły ostatnie takty piosenki, Jagan stanął w miejscu jak posąg i kuchnię wypełniła przeciągła cisza. Przechylił butelkę pionowo do sufitu i resztka wódki wlała mu się do gardła, aż się zapowietrzył. Nie dał rady wypuścić powietrza, pociemniało mu w oczach i runął prosto na wznak, uderzając niegroźnie głową o lodówkę.
– No kurwa… zabiję tę bladź za ścianą – powiedział, podnosząc się z trudem i trzepiąc głową na boki. – Bóg mi świadkiem! Zabiję! Co za naród… co za pierdolone niekulturalne śmiecie tu mieszkają, że nawet dla narodowych symboli nie mają szacunku. Bladź jedna! Pewnie jakiś Czeczen albo inny kozi syn.
Poszedł do dużego pokoju, przytrzymując się ręką ściany, bo zaczęło mu się mocno kręcić w głowie. Pół litra kozackiej wódki i uderzenie o lodówkę zrobiły swoje. Natłok przeżyć tego dnia też nie był bez znaczenia. Jagan wszedł do ciemnego pokoju, od razu znalazł wiszący na ścianie nóż Kizlyar, podrzucił go, chwycił za ostrze z dedykacją Putina, zamachnął się i z całej siły cisnął nim w ciemność. Tępy, głuchy dźwięk potwierdził, że nóż wbił się w ścianę. Jagan zapalił światło i bez zaskoczenia stwierdził, że nóż tkwi w samym środku kartki A4, która wisiała na ścianie nad kanapą. Właściwie to nie musiał zapalać światła, by to stwierdzić. Sam nie wiedział, jak to się dzieje, ale nawet gdyby był ślepy, to i tak by trafił.
Inkrustowana rękojeść z orzecha kaukaskiego tkwiła w środku czoła młodej kobiety, kolorowego rysunku w stylu gdzieś pomiędzy Płaczącą kobietą a Portretem Mae West. Tak to tłumaczyła Gala, która go narysowała, ale dla Jagana to była tylko dzika Amina. Jego niedokończona robota.
Zostawił nóż w ścianie i pomyślał, że to dla niego wyśmienite miejsce, bardziej odpowiednie niż majestatyczny zwis na gwoździu obok. Postanowił, że będzie tam tkwił, dopóki on nie zakończy sprawy Aminy Bogajewej. Sięgnął odruchowo do szuflady w komodzie i wyjął przedmiot zawinięty w białą flanelową szmatkę. Rozwinął ją i w dłoni został mu złoty pistolet TT, który zdobył w mieszkaniu Muhamedowa w Groznym. Pistolet był tylko pozłacany, jak się później okazało, ale brylanty w rękojeści były jak najbardziej prawdziwe, chociaż zabrudzone. Jagan nigdy się nawet nie zastanawiał, ile jest wart, wystarczało mu, że Muhamedow już nie może się nim cieszyć. No i podobał mu się pięknie grawerowany perski napis: Nie zwyciężysz samym złotem i orężem. Jeśli chcesz wiedzieć, jak zwyciężać, zaczekaj na Mahdiego – Allah akbar.
Jagan nie znał żadnego Mahdiego i nie miał czasu na niego czekać, ale jak zwyciężać, wiedział lepiej niż inni.
Wrócił do kuchni, wycelował pistolet w ścianę łączącą go z sąsiadem i wykrzyczał:
– Bum, bum, bum, bum…!
Impreza trwała całą noc i w mieszkaniu można było wyczuć jeszcze woń alkoholu wymieszaną z dymem papierosowym i ostrym zapachem haszyszu Royal Afghan. W rogu ogromnego pokoju leżała rozbita szisza, a obok niej stała niedopita butelka johnniego walkera. Na wielkiej skórzanej kanapie koloru beżowego, bogato inkrustowanej afrykańskim dębem, spały na waleta dwie dziewczyny przykryte isfahańskim obrusem. Obok kanapy, na środku wielkiego meszhedzkiego dywanu, stała duża ława z zielonego perskiego marmuru, oparta na czterech mosiężnych skrzydlatych gryfach. Wszędzie walały się niedopałki papierosów i skrętów, na stole, ławie i bufetach pod ścianami stały puste lub niedopite szklanki i butelki po wódce, whisky i piwie. Zwyczajny krajobraz po imprezie.
Pod oknem, w wielkim fotelu, spał z szeroko rozrzuconymi ramionami i otwartymi ustami elegancko ubrany młody mężczyzna.
Na głównej ścianie pomieszczenia, na wprost szerokiego wejścia ozdobionego kolumnami, dominowała kolorowa kopia polichromii z pałacu w Suzie, przedstawiającej trzech antycznych wojowników, którzy wyglądali teraz, jakby pilnowali upragnionej ciszy.
Zbliżał się świt, na zewnątrz już szarzało, ale północny Teheran jeszcze spał w najlepsze. To był jałm almazid, najważniejszy dzień muzułmańskiego tygodnia, jak nazywał piątek Allah, i dlatego w wielu miejscach słychać już było muezinów wzywających na fadżr, pierwszą poranną modlitwę.
Jednak w apartamencie na siedemnastym piętrze strzeżonego eleganckiego kompleksu mieszkalnego Zamin w Szahrak-e Gharb nic nie było słychać, choć meczet znajdował się ledwie trzysta metrów dalej. Nawet gdyby dotarł do nich śpiew muezina, to i tak byłoby mało prawdopodobne, by ktokolwiek zechciał pójść teraz na poranną modlitwę.
Za ścianą ozdobioną polichromią z wojownikami, w ciemnym dwudziestometrowym pokoju, spał na brzuchu młody mężczyzna, ubrany w białą rozpiętą do pasa koszulę, granatowe spodnie i czarne buty, z których zwisały sznurowadła. Prawą ręką obejmował nagą kobietę, która leżała w pozycji biegacza, symbolicznie przykryta kawałkiem kołdry. Była młoda, bardzo atrakcyjna i w odróżnieniu od czarnowłosych dziewczyn w salonie miała platynowosiwy balejaż. Rozrzucone w nieładzie włosy, jakby szarpane wichurą, zakrywały częściowo jej twarz, ale i tak widać było ładne, regularne kaukaskie rysy.
Wojownicy z polichromii zakończyli ostatecznie swoją wartę o szóstej trzydzieści, gdy w salonie zadzwonił telefon komórkowy. Zamilkł po trzech sygnałach. Dziewczyny na kanapie ani drgnęły, jedynie mężczyzna w fotelu zamknął usta, z trudem przełknął ślinę przez wysuszone gardło i nie otwierając oczu, powoli, majestatycznie sięgnął prawą ręką do kieszeni.
Zanim odnalazł i wyjął komórkę, ten sam sygnał dokładnie po minucie zabrzmiał ponownie. Mężczyzna gwałtownie poderwał się na nogi, wyciągnął aparat z kieszeni i spojrzał uważnie na wyświetlacz. Odczytał napis cyrylicą – аноним – i po dwóch sygnałach się wyłączył.
Zaklął cicho po rosyjsku, zacisnął usta i zaczął tarmosić rozczochrane włosy, jakby się nad czymś zastanawiał. Nie wyglądał na zaskoczonego, raczej na zakłopotanego, zdezorientowanego, a w rzeczywistości nie do końca trzeźwego. Rozejrzał się po pomieszczeniu, wyraźnie czegoś szukając, i zatrzymał wzrok na śpiących dziewczynach. Przeklął raz jeszcze. Wsunął koszulę do spodni, wypuścił głośno powietrze i ruszył w kierunku wyjścia.
Przeszedł kilkanaście metrów ciemnym szerokim korytarzem, stukając cicho butami na marmurowej posadzce. Skręcił w lewo i po paru metrach doszedł do drzwi z okrągłą matową szybą. Wewnątrz paliło się światło.
Wszedł do obszernej, elegancko urządzonej kuchni, w której panował bałagan typowy dla tego miejsca po dużej i długiej imprezie. Wielkie orientalne tace pełne były jedzenia, inne tylko częściowo, a jeszcze inne wyczyszczone idealnie. Brudne talerze, szklanki, butelki zajmowały każde wolne