Vincent V. Severski

Niepokorni


Скачать книгу

w dyspozycji kadr. Codziennie nas przesłuchują…

      – Wydział Q… to my – spokojnie przerwał mu Konrad. – Przecież siedzimy tu, teraz, razem… tak jak zawsze… w naszym zapasowym biurze… i jak widać, nikt nas nie może rozwiązać.

      Mówił cicho, powoli, z namysłem i przez moment wszyscy spoglądali na niego zaskoczeni, bo wyglądało to tak, jakby się z nich naigrywał. Ale przecież wiedzieli dobrze, że Konrad jest im oddany do ostatniej kropli krwi, jak dobry ojciec i przyjaciel, i ufali mu bardziej niż sobie, więc chwilowa niepewność szybko przemieniła się w zaciekawienie. A kiedy Sara się uśmiechnęła, byli już pewni, że dzieje się coś nadzwyczajnego i że za chwilę dowiedzą się co.

      – Tak. Mamy kłopoty, ale to są nasze kłopoty i nie chcemy was w to wciągać. Winni jednak jesteśmy wam wyjaśnienie. – Sara przeszła do sedna. – Ponosicie konsekwencje nie swoich decyzji i czynów, więc musicie wiedzieć dlaczego, co się stało…

      – Pani naczelnik, nie mamy chyba teraz większych kłopotów, niż mieliśmy w Iranie – odezwał się niewidzialny Witek. – Warszawa raczej nie jest trudniejszym terenem od Teheranu…

      – Jest! – niemal krzyknął Marcin. – Tu wróg jest między nami, czai się wszędzie…

      – Jak to między nami? – Ela rozejrzała się zdziwiona. – O czym ty mówisz?

      – Nooo… nie tu… nie między nami tu przy stole… – Marcin poruszył się nerwowo. – Mam na myśli Firmę, a nie nas, nie Wydział Q. – Spojrzał w bok na mężczyzn pod obłokami. – A ci dwaj to co? Przyjaciele może?

      – Wyłącz się, Marcin! – twardo wszedł Konrad. – Nie utrudniaj nam sprawy. Możesz? – Spojrzał na niego ostro, bo tylko w ten sposób mógł go spacyfikować.

      – Ale, szefie… Ci betkarze przyleźli tu za mną i nawet o suchym pysku siedzą!

      – Zamknij się w końcu, do kurwy nędzy! – odezwał się Lutek i wszyscy zamarli ze zdumienia.

      Lutek tak rzadko otwierał usta, że jego głos, wzbogacony równie rzadko używanymi słowami, zadziałał jak poważne ostrzeżenie, a Lutek nigdy nie żartował. Ale jeśli musiał walczyć słowem, to nigdy nie pudłował i zawsze trafiał w śmiertelną dziesiątkę. Tym razem jednak tembr jego głosu był na tyle niezwykły, że przyciągnął nawet uwagę betkarzy, którzy również utkwili w Lutku spojrzenie, słusznie podejrzewając, że ten człowiek musi być niebezpiecznie wkurzony. I rzeczywiście tego wieczoru Lutek z trudem panował nad sobą, bo jeszcze nigdy w życiu nie był przesłuchiwany, a dla specjalsa znaczyło to tyle, co dać się wziąć żywcem na polu walki.

      – Czyści jesteście? – Sara przerwała ciszę i pociągnęła teatralnie wzrokiem po ich twarzach jak król Artur po obliczach swoich rycerzy.

      – Nooo… nieee… Pani naczelnik… – zareagował natychmiast Mirek.

      – Pani naczelnik… to nie fair… – dodał Irek.

      – Okej… okej… – powtórzyła dla pewności. – Ja… tak na wszelki wypadek.

      – Przecież wciąż jesteśmy Wydziałem Q – odezwała się milcząca dotąd Ewa. – Nic się pod tym względem chyba nie zmieniło… Nie zapomnieliśmy przecież o Igorze i Wasi, prawda? Zdjęcia są nam raczej niepotrzebne.

      I na chwilę nad stołem zawisła cisza.

      Jagan nie wiedział, gdzie mieszka Doronin, i wcale go to nie interesowało, ale kiedy poznał jego adres, bardzo się zdziwił. Wziął lornetkę i wyszedł na balkon. Jak wynikało z jego obliczeń, musiało to być mieszkanie w bloku, który obserwował przez ostatnie trzy dni. Z łatwością wytypował lokal na dziesiątym piętrze i dla pewności sprawdził swoje zapiski. „Mieszkanie konspiracyjne” – zapisał na liście czerwonym ołówkiem przy numerze 265, tym samym, który podał mu Doronin w esemesie.

      Ja pierdolę… ale ci nasi szpiedzy to bałwany! – pomyślał Jagan i uśmiechnął się w duchu, kiedy już wbiegał na dziewiąte piętro. Zasłonięte brudne okna, żadnych kwiatów, prania, żadnego rowerka ani beczek z ogórkami czy kapustą… Mieszkanie konspiracyjne rosyjskiego wywiadu, ale czystości to nie potrafią utrzymać. Prawdziwy Rosjanin kąpie się codziennie, bo higiena to sprawa patriotyzmu… No, chyba że jest na wojnie.

      Przystanął i przyłożył ucho do drzwi. Wewnątrz było cicho, ale Jagan wyraźnie czuł czyjąś obecność, tym bardziej że smok zadrżał delikatnie. Odbezpieczył złotą tetetkę, chociaż wcale nie czuł zagrożenia. Instynkt zawodził go jednak coraz częściej, więc nie mógł zdać się wyłącznie na niego. To był jego największy problem: zaczynał tracić zaufanie do samego siebie.

      Przełożył pistolet do prawej kieszeni kurtki, a lewą ręką delikatnie nacisnął klamkę. Nim doszedł do połowy, drzwi gwałtownie szarpnęły i otworzyły się na oścież.

      – Wchodź – wyszeptał Rudolf, przynajmniej tak się Jaganowi wydawało.

      – Aaa… skąd wiedziałeś… że ja…

      – Znikłeś na dwa dni i szef chciał już się tobą zająć.

      – Jak to zająć?

      – Dezerterów strzela się jak psy.

      – Nie jestem dezerterem – zaprotestował głośno Jagan i poczuł, jakby coś mu ugrzęzło w gardle, bo określenie „dezerter” było najgorszym przekleństwem dla żołnierza specnazu. – Zepsuł mi się telefon – dodał niepewnie, a Doronin z niedowierzaniem pokiwał głową.

      Tak czy inaczej kapitan miał już na dobre przegwizdane u Jagana. I na dodatek to imię, Rudolf, które w żaden sposób nie mogło mu przejść przez gardło. Pomyślał nawet przez chwilę, że za tego „dezertera” mógłby mu dać z lewego buta w ryj, a za imię z prawego, ale wisiał w Jasieniewie na czterdzieści tysięcy baksów, które już się rozeszły, więc się powstrzymał. Będzie jeszcze okazja – pomyślał – dopilnuję.

      W rzeczywistości kapitan Rudolf Doronin mówił normalnym głosem, był zrównoważony i zadawał pytania, kiedy chciał się czegoś dowiedzieć. Jagan był po prostu do niego uprzedzony, jak zresztą do wszystkich z wyjątkiem Gali.

      Miał trzydzieści pięć lat, z czego dziesięć spędził w Meksyku, USA i Indiach. Gdyby Jagan to wiedział, inaczej spojrzałby na kapitana, bo to znaczyło, że zna fach i ma doświadczenie bojowe, jak mówili o pracy zagranicznej szpiedzy, a Jagan cenił tylko zawodowców. A gdyby wiedział jeszcze, że Doronin służył w jednostce do zadań specjalnych, z pewnością zmieniłby opinię. Nowy szef SWZ Krugłow wybrał Doronina właśnie dlatego, że ten cały czas działał za granicą i był prawie nieznany w Centrali, nie miał powiązań z żadną koterią w Jasieniewie i pochodził z chłopskiej rodziny gdzieś zza Uralu. Kończył tajny indywidualny kurs oficerski, więc nie był uwikłany w układ towarzyski, w jakim tkwią wszyscy absolwenci Akademii Andropowa. Nigdy też nie spotkał się z Popowskim, więc było prawie pewne, że nie jest związany z grupą Lebiedzia znaną jako biełaja komanda, i bardzo prawdopodobne, że nie zdradzi.

      – Herbaty? – zapytał Doronin, ale Jagan udał, że nie słyszy. – Nie to nie.

      Usiedli w dużym pokoju na starej, zaplamionej wersalce i Doronin otworzył pokrywę laptopa.

      – Zdejmij kurtkę – powiedział spokojnie. – Chwilę posiedzimy. Jest o czym pogadać. Zapocisz się. – Spojrzał na Jagana, który patrząc w okno, poprawił kurtkę i położył nogi na ławę. – Wystaje ci z kieszeni ta twoja złota tetetka. Nie sądzisz, że to siara chodzić z takim babskim pistolecikiem? – zapytał z uśmiechem, ale Jagan tylko wcisnął mocniej głowę w kołnierz i wciąż gapił się w okno. Pistoletu