promem SF 1500 linii Destination Gotland w ciągu trzech godzin i dwudziestu minut. Podczas podróży obejrzał film, lecz nie próbował nawet wczuć się w jego akcję i teraz nie potrafiłby nawet powiedzieć, o co w nim chodziło. Morze było silnie wzburzone, więc po półgodzinie pomruk silników zaczął działać usypiająco.
Nie lubił szybkich promów.
W bufecie, gdzie za jedyne towarzystwo miał ponurego harleyowca, zjadł klopsiki z sałatką ziemniaczaną. Zanim wczesnym popołudniem zszedł z promu, krótko podziwiał z górnego pokładu piękny widok średniowiecznego Visby, którego mury miejskie zawsze kojarzyły mu się z Carcassonne, gdzie był z Ingrid w 1963 albo 1964 roku.
Z promu zszedł wprost na ulicę Färjeleden. Minął po lewej stronie port jachtowy, nad którym kołysało się na silnym wietrze kilkadziesiąt metalowych masztów. Wokół niósł się ostry dźwięk uderzających o nie stalowych linek.
Skręcił lekko w prawo i jeszcze przez chwilę szedł wąskimi uliczkami. Porywy siekącego deszczem zimnego wiatru, zupełnie nietypowego dla Gotlandii o tej porze roku, próbowały wyrwać mu z ręki duży czarny parasol.
Szedł prosto do dobrze znanego mu hotelu Clarion Wisby na Strandgatan 6, który stał tuż obok portu, lecz już w obrębie murów miejskich, i utrzymany był w stylu średniowiecznego zajazdu.
Dostał jednoosobowy pokój z oknem wychodzącym na port widoczny nad pejzażem stromych czerwonych dachów okolicznych kamieniczek.
Wziął szybki prysznic. Włożył koszulę i spodnie, po czym wyciągnął się na łóżku przykrytym szarą narzutą. Potrzebował teraz kilku minut relaksu, zanim pójdzie na spacer. Do miejsca, które zawsze odwiedzał, kiedy był na Gotlandii.
Niedaleko od murów obronnych, na wschód, stoi nieduży kamienny krzyż. Z trudem już można odczytać wykuty na nim napis: „Roku Pańskiego 1361 Goci wpadli w ręce Dunów. Świeć, Panie, nad ich duszą”. Ten napis i to miejsce masowego mordu dokonanego na mieszkańcach Gotlandii miały dla niego szczególne znaczenie.
Złożył pod krzyżem kupioną po drodze czerwoną gotlandzką różę i wyszeptał: „Pamiętam o tobie, Olgo”. Spędził tam dwie, może trzy minuty i tą samą drogą wrócił do hotelu.
W restauracji zjadł lekką kolację i resztę dnia spędził w pokoju, czytając kolejną książkę Petera Englunda – tym razem był to Niezwyciężony. Nawet nie zauważył, kiedy zasnął.
Rano wstał w wyjątkowo dobrym nastroju, jak zwykle o piątej trzydzieści, i przed szóstą był już gotowy. Włożył stonowane pistacjowe spodnie chino, podkoszulek, grubą białą koszulę z kołnierzykiem na guziki i żeglarskie buty firmy Green-Red. Wiatrówkę na zamek błyskawiczny wziął w rękę.
Miał jeszcze czas do hotelowego śniadania, wystawianego o szóstej. Postanowił zatem obejrzeć miejsce, które było celem jego przyjazdu. Wcześniej planował, że zrobi to po śniadaniu, ale prognoza pogody na ten dzień, zamieszczona w „Svenska Dagbladet”, nie zapowiadała niczego dobrego.
Zanim ruszył, posiedział jeszcze chwilę, wygodnie rozparty, w stylowo urządzonym ogrodzie zimowym, próbując dostrzec niebo przez szklany dach.
Miejsce, które miał odwiedzić, oddalone było od hotelu o zaledwie trzysta metrów. Szło się tam szeroką jak na Visby Strandgatan lub labiryntem wąskich zaułków i przejść, by dotrzeć w końcu do rozległego parku, gdzie tutejsi mieszkańcy i turyści obchodzą czerwcowy Midsommar. O tej porze dnia było to jeszcze odludne miejsce.
Niezwykłe… jak dobrze pamiętali o wyborze odpowiedniej pory roku – pomyślał z zadowoleniem Hans Jorgensen.
Większą część parku zajmował ogród botaniczny, a w nim, obok ruin małego romańskiego kościoła Świętego Olafa, stała nieduża altana spowita gęstym listowiem dzikiego wina. Było szaro i mimo że słońce już dawno wzeszło, nie dawało się określić, która może być godzina.
Na pobliskiej Studentallen, biegnącej wzdłuż wewnętrznej strony murów, pojawili się nieliczni przechodnie. Pomyślał, że na promenadzie nad morzem musi wiać jeszcze mocniej. Uważnie obserwował okolicę i starał się zachowywać jak typowy starszy pan na porannym spacerze.
Intuicja, a może raczej suma zespolonych zmysłów, podpowiadała mu, że wszystko jest w porządku. Nie zauważył niczego niepokojącego.
Spokojnym, wyraźnie zrelaksowanym krokiem wrócił do hotelu tą samą drogą, nieznacznie tylko ją modyfikując.
Coraz liczniejsi przechodnie przypominali, że dzień wstał już na dobre. I chociaż słońca nie było, to deszcz również przestał padać.
Wyszedł z hotelu koło południa. Na początku krążył wąskimi, krętymi uliczkami starego miasta. Improwizował, potrafił to robić, czuł, jakby miał to we krwi. Doświadczenie i pewność siebie budowały w nim spokój i wewnętrzną równowagę. Był skoncentrowany jak szachista, który ma przed sobą słabszego przeciwnika i wie, że wygra.
Przystawał przed witrynami, zatrzymał się, by zawiązać but lub wyrzucić chusteczkę. Wykorzystywał każde naturalne miejsce, które pozwalało mu na obserwację otoczenia. Nieliczni przechodnie nie wzbudzali jego podejrzeń. Mechanizm wewnętrznej samokontroli pracował na najwyższych obrotach, rytmicznie i pewnie.
Od wyjścia z hotelu minęło około czterdziestu pięciu minut. Nie musiał się spieszyć ani tym bardziej sprawdzać czasu, by właściwie zrealizować to, co zaplanował. Musiał jednak być pewny, że zrobi to bezpiecznie.
Wyszedł z wąskiej uliczki na Store Torg i wszedł do kawiarni, jednej z nielicznych czynnych o tej porze w mieście.
Był jedynym gościem, wybrał miejsce przy oknie, z którego miał widok na cały duży plac, kamienny szkielet kościoła po lewej, schodkową fasadę średniowiecznego budynku z napisem „Gutekällaren” i rząd zaparkowanych samochodów. Zawsze go denerwowało, że władze miasta godzą się na parkowanie wozów na najładniejszym placu.
Zaczął padać deszcz. Przejechał zmoknięty rowerzysta i przeszła para staruszków skulona pod wielkim szarym parasolem. Przez następne dwadzieścia minut na placu pojawiło się kilka najwyraźniej zupełnie przypadkowych osób.
Poczuł się pewnie. Wiedział już, że nikt go nie śledzi. Postanowił, że przeczeka deszcz i dopiero potem ruszy dalej. Wypił dwie filiżanki kawy i porozmawiał ze śniadym właścicielem lokalu.
Po półgodzinie przestało padać i niemal od razu pojawiły się słabe promienie słońca. Wyszedł z kawiarni i skręcił w lewo, stromo pod górę, w Sant Drottensgatan. Zatrzymał się na chwilę przed wystawą jubilera, skąd miał dobry widok w dół na drogę, którą przeszedł.
– Czysto, czysto, czyściuteńko – powiedział półgłosem z wyraźnym zadowoleniem.
Robiło się coraz słoneczniej i zza chmur przeświecały już intensywnie niebieskie fragmenty morskiego nieba. Kluczył jeszcze chwilę uliczkami w pobliżu murów i oglądał wystawy sklepów, coraz bardziej skracając odległość od miejsca przeznaczenia. Ściany domów ginęły wśród ciężkich kiści czerwonych gotlandzkich róż.
Poczucie bezpieczeństwa spowodowało, że przez chwilę pozwolił sobie na mimowolne rozluźnienie i utratę czujności. Skarcił się natychmiast za ten przejaw beztroski. Wolał nie myśleć, jak jego brak profesjonalizmu mógł się odbić na karierze Carla.
Dotarł do Bramy Wschodniej. Na placu, przed wejściem na stare miasto, kręciło się już wielu turystów. Wszedł do pobliskiego lokalu Ali’s Kiosk & Grill.
O tej porze roku w Visby mało kto tu zaglada. Świetnie! – pomyślał.
Był sam. Usiadł w rogu sali, by mieć na oku wejście do lokalu. Zjadł sałatkę z rukoli i wypił lekkie piwo. Zajęło mu to trzydzieści minut i w tym czasie nikt nie wszedł do środka. Uznał, że sytuacja dojrzała już