że nie może nad sobą zapanować.
– To przecież normalne – uspokoił się.
Poczuł dreszcz przebiegający po plecach. Miał wrażenie, że myśli mu uciekają. Fragmenty wspomnień i wrażeń zaczęły się mieszać. Przestraszył się, że za chwilę zacznie biec, a przecież nie mógł tego zrobić.
Przypomniał sobie, jak mały Carl, w krótkich spodenkach i ze łzami w oczach, nie chciał się ustawić do zdjęcia.
Przeszedł przez Bramę Północną i znów znalazł się w obrębie murów. Po kilkudziesięciu metrach przez niską żelazną furtkę wszedł do parku. Spokojnym, wyćwiczonym krokiem przemierzał asfaltowe alejki. Minął młodą kobietę z wózkiem, pochłoniętą rozmową przez telefon komórkowy. Nikogo więcej nie zauważył.
Po kilkunastu minutach zbliżył się do altany. Jeszcze raz się zatrzymał, podciągnął skarpetkę i zlustrował otoczenie. Czuł lekkie stężenie mięśni. Wszedł do środka i po prawej stronie, na wysokości głowy, zobaczył zawieszoną żółto-zieloną kulę, która wyglądała jak pokarm dla ptaków.
Dooobrze! Wszystko w porządku! Teraz szybko i dokładnie… – pomyślał, nieco uspokojony tym widokiem.
Wyciągnął z kieszeni kurtki czarne skórzane rękawiczki i szybko je włożył. Zdecydowanym ruchem, może trochę zbyt nerwowo, zerwał kulę. Rozdarł ją i wyjął ze środka małą czarną tulejkę, którą zacisnął mocno w dłoni.
Nagle po drugiej stronie altany usłyszał zbliżające się szybko kroki. Poczuł ucisk w żołądku i na chwilę znieruchomiał. Nic nie widział. Delikatnie rozsunął gęste liście pokrywające altanę i zauważył sylwetkę śmieciarza w niebieskim kombinezonie. To był zły znak i Hans nie mógł opanować wściekłości.
Wrócił do hotelu, naruszając zasady bezpieczeństwa, ale to niespodziewane spotkanie wytrąciło go z równowagi, czym sam był zaskoczony.
Zamknął drzwi od wewnątrz i zabezpieczył łańcuszkiem. Usiadł za biurkiem. Ostrożnie złamał u nasady szklaną tulejkę. Wyjął z niej centymetrowy papierowy rulonik i rozwinął delikatnie.
Kartkę w całości wypełniały pięciocyfrowe liczby wysokości dwóch milimetrów. Kantem dłoni rozprostował papier i położył na nim szybkę, którą przywiózł ze sobą. Tezaurus znał na pamięć i mógł rozszyfrować tekst prędko i bezbłędnie. W miarę jak zestawiał litery, na jego twarzy coraz wyraźniej pojawiało się zdumienie. Czegoś podobnego już dawno nie robił!
Zdziwił się nawet trochę, dlaczego on, ale poczucie satysfakcji i rozluźnienie z łatwością stłumiły te myśli. Czekała go przecież ciekawa podróż.
Nauczył się prostego tekstu na pamięć, ale dla pewności zrobił kilka kodowanych notatek. Dopiero potem zdał sobie sprawę, że w instrukcji nie ma ani słowa o jego nowych dokumentach.
Zaklął.
Postanowiła, że dzisiaj położy się wcześniej. Była zmęczona kierowaniem Wydziałem pod nieobecność Konrada. Dlatego trochę ją dotknęło, że wyraził się pozytywnie o umiejętnościach Belika. Ona najlepiej wiedziała, że ten facet nie ma zielonego pojęcia o ofensywnym wywiadzie operacyjnym, o operacjach specjalnych. Przychodził do niej ze wszystkim, z każdym pytaniem, z każdą sprawą, a dokumenty trzeba było po nim ciągle poprawiać. Ale był kumplem Ciężkiego, zastępcy szefa Agencji!
Sara ukrywała trochę niekompetencję Belika, żeby chronić Konrada. Miał tyle spraw na głowie. Czasami był tak wybuchowy i nieobliczalny, że mógł nawet nie zauważyć, iż szkodzi sobie samemu.
Konrad Wolski – mniejsza o to, jak brzmiało jego prawdziwe nazwisko – był najważniejszą osobą w jej życiu, które, jeśli nie liczyć krótkiego dziennikarskiego epizodu, związała z wywiadem. Rok wcześniej zakończyła luźny związek z pochopnie odświeżoną sympatią ze szkoły średniej. Od tego czasu nie miała życia prywatnego, a jej cały świat koncentrował się wokół pracy i dzielił na swoich i obcych.
W wywiadzie operacyjnym służyła już trzynaście lat i też nie nazywała się Korska. Nie miało to zresztą żadnego znaczenia. Nazwisko to ostatnia rzecz, jaka identyfikuje oficera wywiadu.
Kiedy rozpoczynała współpracę z Konradem, miała już swoje osiągnięcia, poważne werbunki agentury na Wschodzie. Dopiero jednak przy nim poczuła smak odpowiedzialności za trudne i niebezpieczne operacje. W gronie najbliższych opowiadała czasami, jak to wszystko się zaczęło.
Siedem lat temu, gdy wrócił do Polski po kilku latach pracy gdzieś za wschodnią granicą, Wydział Q jeszcze nie istniał. Ni stąd, ni zowąd Konrad pojawił się w ówczesnym Wydziale XX, który uznawała za obszar swojej wyłącznej dominacji.
Często widywali się na korytarzu. Ale Konrad nigdy nie mówił jej „dzień dobry” ani nie zwracał na nią specjalnej uwagi. Uznała go więc za zarozumiałego gbura i palanta. I nie pomogło mu nawet to, że był najprzystojniejszy, nie tylko na tym korytarzu. Któregoś dnia wezwał ją ówczesny szef Wydziału, który znał Konrada jeszcze z niesłusznych czasów PRL, i zapytał, czy chciałaby z nim pracować. Odpowiedziała, niemal krzycząc: „Nigdy! Z takim chamem?!”.
Szef zaproponował jej wtedy układ: „Popracuj miesiąc z Konradem. Jeśli po tym czasie nadal będziesz uważała, że to palant i gbur, wycofam cię natychmiast”.
– Nigdy już do niego nie przyszłam – kończyła zwykle swoją historyjkę, której nie znał tylko Konrad.
Podobał jej się także jako mężczyzna, chociaż potrafiła to zręcznie maskować. Musiał się podobać również innym kobietom. Miał swój oryginalny styl, i w stroju, i w zachowaniu, niemożliwy do skopiowania. Wysoki, może nawet za bardzo, o wyćwiczonej szczupłej sylwetce, z czarnymi włosami z nieznaczną domieszką srebra i sinym zaroście, nawet rano.
Sara widziała jego zdjęcia z czasów, gdy miał dwadzieścia pięć, trzydzieści lat, i nigdy nie zamieniłaby go na tę wcześniejszą wersję. Podobało jej się też samo imię. Nie wiedzieć czemu doskonale pasowało do jego śródziemnomorskiej urody, chociaż miała uzasadnione powody, by uważać, że to raczej semicki typ. To był jedyny Konrad, jakiego kiedykolwiek spotkała, i czasem bała się, że może natrafić na innego.
Ufała mu bezgranicznie, bo po latach znała go lepiej, niż on sam siebie, i wiedziała, jaki jest naprawdę. Sprawiało jej satysfakcję, że pracuje z człowiekiem, którego oficerowie darzą prawdziwym szacunkiem.
W sprawach zawodowych był zdolny do niezwykłych czynów, pomysłowy i nie zawsze wystarczająco cierpliwy. W sprawach osobistych, małych sprawach dnia codziennego, niezaradny jak dziecko. Zupełnie tego nie zauważał. Zawsze wyglądał na skonfundowanego, gdy zorientował się, że mu pomagała. A ona przecież zarządzała całym systemem „opieki specjalnej nad szefem”, który obejmował prawie wszystkich oficerów Wydziału Specjalnego Q, o czym Konrad również nie miał pojęcia. Robili to z przyjemnością i pełnym oddaniem, bo każdy z nich zaliczył już z szefem ostrą robotę za granicą i wiedział, że może na niego liczyć, na jego doświadczenie i przyjaźń. Dla nich nie miało znaczenia, że był w wywiadzie PRL, chociaż wszyscy przyszli do służby już po 1990 roku.
Sara Korska miała za sobą początki dobrze zapowiadającej się kariery dziennikarskiej. Początkowo w prasie niszowej, która szybko okazała się tubą polskich nacjonalistów. Współpracę zakończyła, nie pobierając nawet wynagrodzenia. Potem pracowała przez rok w „Rzeczpospolitej” i jakiś czas w „Gazecie Wyborczej”. Szybko jednak zorientowała się, że ten zawód nie daje oczekiwanej satysfakcji, nie stawia przed nią wyzwań, a była wtedy znacznie bardziej naiwną idealistką, niż jest teraz. Zgłosiła się wówczas jako wolontariuszka do pracy w obozach dla uchodźców w Sudanie.