P.C. Cast

Powrót bogini Część 2


Скачать книгу

nos, wyprostowałam się i spojrzałam w lewo, w prawo, starając się za wszelką cenę jakoś wziąć w garść. Dotarliśmy na obrzeża miasta, ulice były kompletnie opustoszałe. Trochę zaskoczyło mnie, że białe płatki wirują nadal w świetle ulicznych latarni. Zwykle podczas zamieci pierwszy wysiada prąd.

      Kiedy wjeżdżaliśmy po łagodnym zboczu, po prawej stronie pojawił się biały płot, za nim bardzo starannie utrzymane krzewy otaczające kwintesencję klasycznej elegancji, czyli Forest Ridge Country Club, oferujący gościom wspaniałe pole golfowe i równie wspaniałą restaurację.

      – Jedź cały czas przed siebie – powiedziałam słabiutkim głosikiem przerywanym czkawką. – Kiedy czteropasmówka przejdzie w dwupasmówkę, skręć w prawo, w Oak Grove Road.

      – Lepiej powiesz mi, kiedy trzeba będzie skręcić. Przy tej pogodzie nie wiem, czy zauważę, kiedy droga zacznie się zwężać.

      – Dobrze, powiem.

      Pokiwałam głową, przetarłam oczy i wbiłam spojrzenie w krajobraz przykryty białym puchem. Jechaliśmy już przez tereny wiejskie. Domów było coraz mniej, coraz bardziej były oddalone od siebie.

      – Zwolnij, Clint! Już prawie dojeżdżamy. Widzisz ten niski betonowy budynek? Za nim w prawo! – Gdy hummer pokonywał zakręt, latarnie uliczne zamrugały i zgasły. Tak samo zgasło światło w domach na ranczach po obu stronach drogi. – O matko! – Znów trzęsłam się jak galareta. Znów? Zabawne, przecież wcale nie zauważyłam, kiedy przestałam! – Clint! Czy to… Nuada?

      – Moim zdaniem nie. Shannon, oddychaj głęboko i skup się. Sprawdź, czy wyczuwasz jego obecność.

      Nie, wcale się nie wściekałam, że tak mną komenderuje. Przeciwnie. Karnie zamknęłam oczy i oddychając głęboko, skupiłam się maksymalnie. Czy wyczuwam zło, które zawsze oznaczało obecność Nuady?

      – Nie, nie wyczuwam go – odparłam z ulgą.

      – Czyli to ta zamieć. Dlatego wysiadł prąd. Dziwne, że dopiero teraz.

      Clint wyraźnie był spięty, co było zrozumiałe, przecież w paskudną pogodę jechał nieznaną trasą. Ale chyba nie tylko o to chodziło. Siedział dziwnie wykręcony, ramiona przechylił w bok, jakby bolały go plecy. Wtedy uświadomiłam sobie, że przecież siedzi za kierownicą od prawie ośmiu godzin i musi być wykończony.

      – Już niedaleko, Clint. Jeszcze tylko przez to wzniesienie. Przedtem jest znak stopu, trzeba się zatrzymać.

      Nie zatrzymał się, tylko rzucił żartobliwie:

      – Raczej pusto na tej drodze.

      – Jasne. Pusto. Clint, teraz patrz w prawo. Widzisz ten rząd jałowców?

      – Tak, widzę.

      Zwolnił, właściwie prawie się zatrzymał.

      – Widzisz przerwę w tych jałowcach? To wjazd w drogę boczną. Skręcaj. – Wjechaliśmy tam, a nieoceniony hummer bez żadnego wysiłku pruł przez zaspy jak czołg. – Teraz, Clint, w górę, na to wzgórze. Jedziemy wzdłuż tych drzew. Tata mieszka na prawo. – Wskazałam wąską drogę między rozległymi pastwiskami na szczycie wzniesienia. – Chwała Bogu, brama otwarta.

      Warunki jazdy stały się lepsze. Widać było, że tata, jak zwykle zresztą, dba o przydomową drogę, odgarnia śnieg, by była przejezdna przynajmniej przez kilka godzin w ciągu dnia. Uśmiechnęłam się, kiedy wyobraziłam sobie, jak to odgarnianie wygląda. Pan Parker, wystrojony w starą znoszoną parkę i czapkę uszatkę (z tymi dziwacznymi klapkami na uszy, takie czapki noszą myśliwi), mamrocząc coś gniewnie pod nosem, walczy z równiarką, starając się przymocować ją do starego ciągnika firmy John Deere.

      We wszystkich okolicznych domach w oknach było czarno, a u taty nad drzwiami od frontu paliło się światło.

      Clint oczywiście spojrzał na mnie pytająco, więc wyjaśniłam:

      – Tata wykorzystuje energię słoneczną. – Już w połowie lat siedemdziesiątych zainstalował baterie słoneczne. Wtedy nie było to popularne i chyba nikt nie był bardziej zdziwiony niż on, że okazało się to znakomitą inwestycją. Naprawdę! Bo tak było! Zawsze z wielkim rozrzewnieniem wspominam tę energetyczną akcję taty. – Clint, która godzina?

      – Parę minut po ósmej.

      – Dzięki. Zaparkuj za tymi pikapami.

      Rodzice jak zwykle nie wstawili aut do garażu, który służył im za magazynek. Wrzucali tam wszystkie narzędzia, różne części, w ogóle wszystko, jak za przeproszeniem do jakiegoś szamba.

      Natomiast mój mały mustang absolutnie był „samochodem domowym”. Mieszkał w czyściutkim garażu, a jeśli chciał wybrać się dokądś wieczorem, to tylko pod opieką dorosłych!

      Clint, zgodnie z moją instrukcją, zaparkował za pikapami.

      – Poczekaj tu, Shannon. – Wysiadł z hummera.

      Trudno było nie zauważyć, zrobił to z wielkim trudem. Musiał cały zesztywnieć. A kiedy wysiadł, przyłożył ręce do krzyża i przez dłuższą chwilę prostował się i rozciągał.

      – Bolą cię plecy? – spytałam, kiedy otworzył drzwi po mojej stronie.

      – Nieważne. – Lekceważąco machnął ręką. – Nie po raz pierwszy.

      Chciałam zapytać, jak często to się zdarza, ale wyraźnie zniecierpliwiony znów machnął ręką, dając do zrozumienia, żebym wreszcie ruszyła się z miejsca.

      Kiedy wysiadałam, znów zaczęłam się trząść. Clint wziął mnie za rękę i brnąc przez śnieg, dotarliśmy do frontowych drzwi. Zatrzymaliśmy się w kręgu światła lampy umieszczonej nad drzwiami i przez chwilę nie działo się nic. Normalnie od razu pchnęłabym te drzwi i weszła do środka, wykrzykując radośnie:

      – Tato! Hej, hej! To ja!

      Teraz jednak poczułam się bardzo niepewnie. Jak mnie przyjmą? Przecież może się okazać, że ta kretynka Rhiannon pożarła się też z moimi rodzicami i w ogóle nie będą chcieli ze mną gadać!

      Poza tym… O matko, jak ja wyglądam! Masakra. Przecież dalej byłam w tych rozciągniętych gaciach, brudna i potargana.

      – Shannon, co z tobą? – spytał miękko Clint, odgarniając mi z twarzy rozszalały lok. – Coś nie tak?

      – Sama nie wiem…

      Nie dokończyłam, ponieważ przez szybę w drzwiach zewnętrznych zobaczyłam, że ktoś otwiera drugie, masywne drzwi wewnętrzne i pojawia się w nich nadzwyczaj dobrze mi znana rosła postać.

      – Shannon? To ty?

      – Tak, tato! Jestem ze znajomym. Możemy wejść?

      Normalnie jak dziewczynka! Miałam wrażenie, że mój głosik brzmi tak, jakbym znowu miała sześć lat.

      – Już, już! – Tata szybko otworzył zewnętrzne drzwi. – Wchodźcie, wchodźcie! Ale paskudnie! Takiej zamieci nie pamiętam. Mam wrażenie, jakbym wrócił do Illinois.

      Weszliśmy do małego przedpokoju. Było tu mroczno, ponieważ duża lampa naftowa na stoliczku przy drzwiach paliła się ledwie, ledwie. Tata jednak szybko pokombinował przy knocie i nagle płomyczek zmienił się w złocisty płomień, który oświetlił wszystko i wszystkich. Wtedy zobaczyłam, że tata ma na sobie wysłużony dres, na bluzie widnieje dumne logo Uniwersytetu Illinois, pomarańczowe na granatowym tle. (Raz na Illini, zawsze na Illini!). Obuty jest wyłącznie w grube, rozciągnięte na palcach skarpety, wyglądające trochę jak płetwy. Na nosie okulary do czytania, włosy w nieładzie. Podsumowując, tata wyglądał cudnie, jak prawdziwy tata roztaczający wokół siebie atmosferę bezpieczeństwa i solidności.