Roma Ligocka

Jeden dobry dzień


Скачать книгу

potem wakacje już nigdy nie były wakacjami. Zamieniły się w podróże, w których należało coś przeżyć, coś z nich przywieźć, jak z polowania. Takie jedno wielkie życiowe safari.

      Były wielkie białe, puste plaże. W Grecji, w Hiszpanii, we Włoszech… w Ameryce Południowej.

      Potem zaczęły się zapełniać.

      ***

      Mam kamienie z Urugwaju. Piękne, kolorowe – przemyte wodą morską, oszlifowane piaskiem. Poprzylepiałam je w kuchni na białych kafelkach.

      Ileż to rzeczy ludzie przewożą z jednego końca ziemi na drugi, w nadziei, że coś zostanie z nimi z tamtych szczęśliwych dni. Wieczni tragarze – przenosimy na swoich plecach, na ramionach cząsteczki tego obcego świata, aby uczynić go własnym.

      Wieczne mróweczki niosące ciężar zbyt wielki. Wędrowne ptaki – ufnie i niezmordowanie budujemy swoje gniazda, choć wiemy przecież, że już za chwilę rozwieje je wiatr…

      ***

      Były miasta – wymarzone, znane z książek, wytęsknione i wreszcie dostępne. Paryż, Rzym, Wenecja. Wieczorem tętniące życiem, ale w ciągu dnia piękne, spokojne i trochę senne. Można było po nich spacerować i nie czuć się intruzem, lecz gościem.

      Potem zaczęły się zapełniać.

      Były chwile, kiedy o świcie na placu św. Marka w Wenecji mogłam być całkiem sama – patrzyły na mnie tylko maszkarony z katedry i kamienne, podniszczone, podobne do kotów lwy.

      I była specjalnie bliska mojemu sercu Sycylia.

      Taormina i księżyc nad nią, pusta knajpka przy kościelnych schodach. Senny kelner, który podawał mi spaghetti scarabeo i nigdy się nie śpieszył. A było to w środku lata…

      Potem knajpka zaczęła się zapełniać. Jest pełna także i dziś.

      Można tak wspominać godzinami. Ale życie to nie zestaw zdjęć w albumie lub w telefonie. Więc przestaję i nie żałuję niczego.

      Życie to też miejsca, w których nie byłam, dokąd nie dojechałam, o których zapomniałam, które mnie ominęły, nie chciały. Ludzie, których nie spotkałam, nie zauważyłam, lekcje, których nie odrobiłam. Nie zapominam o tym teraz, kiedy do tego wracam. Bo to też moje wspomnienia.

      Był Izrael, w którym nigdy się nie odnalazłam. Ziemia obiecana, ale niekochana. Może za bardzo obiecana?

      Ameryka Południowa. Na początku bałam się, że sobie nie poradzę. Tak daleko, tak obco. Potem znalazłam miejsce, które polubiłam. Nauczyłam się języka, poznałam inny świat, innych ludzi. Dobry świat i dobrych ludzi.

      W końcu pewnego poranka stanęłam nad oceanem. Tam mnie odnalazła, tam dopadła – a ja ją zobaczyłam, realną i żywą. Moja samotność.

      Ocean

      Znalazłam się tu pewnego dnia po długiej podróży.

      Od razu pokochałam to miejsce.

      Zamieszkałam w starym, przedwojennym domu przy plaży – przede mną był już tylko piasek, kilka palm kołyszących się na lekkim wietrze i wielka woda aż po horyzont.

      Za mną – ruchliwe ulice wielkiego miasta.

      To tutaj pewnej nocy, która właśnie zamieniała się w świt, spotkało mnie coś, czego nazwać nie umiem, ale do dziś wiem, że było bardzo ważne. Chciałam o tym komuś opowiedzieć, ale nie znalazłam dotąd takiej jednej jedynej osoby, której mogłabym powierzyć to moje doświadczenie. Metafizyczne, ulotne, a tak dojmujące.

      Więc teraz opowiem je wam.

      Mieszkałam na dziesiątym, ostatnim piętrze – nade mną już tylko niebo.

      Kiedyś był to hotel, bardzo wytworny. Zbudowany, jak wiele drogich hoteli w tamtych czasach, na podobieństwo statku Titanic.

      Na dole był hall z wysokimi oknami, podłoga wyłożona dywanami i palmy w ogromnych donicach. Szerokie schody prowadziły na pierwsze piętro do sali balowej. Krużganki, miejsce dla orkiestry, błyszczący parkiet ułożony w mozaikę. Kiedyś tańczyły tu elegancko ubrane pary – panowie we frakach, panie w zwiewnych sukniach, na pewno białych w tym gorącym klimacie.

      Teraz, kiedy tu zamieszkałam, hotel nie był już hotelem. Zniknęli wytworni goście.

      Pozostała stara, przedwojenna winda, zamykana masywną żelazną kratą – prowadzona przez siedzącego na krzesełku windziarza. Windziarz ów jakimś dziwnym sposobem wiedział zawsze, kto na którym piętrze mieszka, i wprawnie przesuwał dużą skrzypiącą wajchę, aby ruszyć i zatrzymać się tam, gdzie trzeba.

      Zostały jeszcze spłowiałe i wytarte dywany w hallu. W dawnej sali balowej był jakiś klub czy dyskoteka. Pokoje zamieniono w apartamenty do wynajęcia. Wszystkie miały dobudowaną małą łazienkę i jeszcze mniejszą kuchnię. Wszystkie miały też przepiękny duży balkon – tego nie dało się już w nic zamienić – z widokiem na bezbrzeżną wodę i niebo nad nią. Na bezkresną rzekę La Plata, która parę kilometrów dalej, za skalistym cyplem, łączyła się z oceanem. Już tu czuło się jego obecność, jego groźny pomruk, strumienie wody i piany, które wyrzucał na brzeg. I zawsze obecny wiatr, który zbliżał się i oddalał.

      Kochałam to miejsce. Pokój tak mały, że mieściło się w nim właściwie tylko duże łóżko – oprócz niego były szafa w ścianie, półka na książki i dwa krzesełka. Pierwszego dnia dokupiłam sobie malutki stolik. Bo jakiż to pokój bez stolika.

      Mała kuchenka, w której udawało mi się gotować całkiem przyzwoite obiady. Lata emigracji, może też jakiś instynkt, a może tylko wspomnienie mojej babci nauczyły mnie gotować zawsze i wszędzie. Kupowałam na pobliskim targu ryby, krewetki. Do tego jarzyny, owoce.

      Nie mieściło się to na małym stoliczku, nakrywałam więc łóżko obrusem i robiłam sobie piknik. W słoneczne dni przenosiłam się na balkon. Był szeroki jak pół mojego pokoju. A dni były przeważnie słoneczne.

      Lubiłam siedzieć tam z filiżanką kawy – wpatrywać się w wiecznie żywą, zmieniającą barwy wodę, w przejrzyście błękitne niebo, przyglądać się kolorowym latawcom. Lubiłam sprawdzać, co dzieje się na plaży, obserwować tych wszystkich śmiałków na deskach, z żaglami i latawcami.

      Kiedy wiatr się nasilał, zaszywałam się w mojej dziupli, zamykałam drzwi balkonowe, a szum oceanu stawał się wtedy łagodnym mruczeniem. Czułam się bezpiecznie. Zasypiałam w moim dużym łóżku wśród tego delikatnego szumu, mając przed oczami niebo i chmury. Wydawało się, że płyną wprost nad moją głową.

      Tego dnia pogoda się zmieniła. Wróciłam wieczorem zmoczona deszczem i przewiana wiatrem, który zjawił się nagle, szarpał ubranie, podrzucał tumany liści, przyginał palmy.

      – Ten prawdziwy będzie dopiero w nocy – ostrzegał wszystkowiedzący windziarz, zamykając za mną kratę. – Pamiętaj, pozamykaj dobrze okna! – przypomniał, kiedy odchodziłam do siebie. – To niebezpieczny wiatr…

      Chciałam to zrobić, ale nie mogłam. W pokoju było duszno, gorąco, ubranie lepiło się do ciała. Zostawiłam więc drzwi balkonowe lekko uchylone, żeby złapać choć odrobinę powietrza. Zasnęłam.

      W nocy obudziło mnie wycie wiatru – ramy okienne dygotały, szyby dzwoniły, dygotały także meble, przez ściany przechodziło raz po raz gwałtowne drganie, jakby dreszcz gorączki.

      Stolik kołysał się i płynął od ściany do ściany jak papierowa łódeczka.

      Kołysało się wszystko. Książki pospadały na podłogę i szeleściły kartkami.

      Wtuliłam się w poduszkę, próbowałam zasnąć, ale o śnie nie było już mowy. Wiatr wybuchał, a potem cichł na chwilę, żeby zaraz wybuchnąć jeszcze mocniej. Potem wycie wichury