Roma Ligocka

Jeden dobry dzień


Скачать книгу

nic innego się nie liczy.

      „Bo mąż nie jest stworzony dla niewiasty, ale niewiasta dla męża…” – nagle zaczynają mi się podobać te biblijne słowa, mnie tak wolnej, nowoczesnej, świadomej.

      ***

      W marcu spotykamy się często i już wiadomo, czym będą naznaczone nasze dni.

      Jeszcze nie poznaliśmy rutyny choroby. Nie wiemy, że dobre chwile przeplatają się ze złymi, i każdy dobry dzień uznajemy już za ostateczne zwycięstwo. Jeszcze stoimy przed wejściem do tunelu – trzeba go będzie tylko wspólnie przejść – a po drugiej stronie ciągle widzimy jasne światło dnia.

      To tylko tunel, a za nim jest życie…

      – Wyzdrowiejesz – powtarzam mu codziennie. – Jakże mógłbyś nie wyzdrowieć?

      ***

      „Roma! jestem po wizycie u onkologa” – pisze z Warszawy w jednym z pierwszych SMS-owych komunikatów, które będzie potem do mnie wysyłał sumiennie, jakby informowanie mnie o wszystkim pomagało mu uporządkować tę niepojętą rzeczywistość.

      „Jestem po wizycie u onkologa. Rak niby ten sam, ale chcą mnie dalej badać. Stoję przed terapią, która jest wyborem między dżumą a cholerą…”

      Naradzamy się nad rodzajem terapii – ciągle wydaje się nam, że wygrana z chorobą jest tylko kwestią właściwego wyboru, kwestią czasu. Że to od niej zależy, jak szybko wyzdrowieje. Ale wyzdrowieje na pewno.

      Z końcem marca, z pierwszymi ciepłymi promieniami słońca, przypływa do nas fala nadziei.

      Tymczasem robimy plany. To pomaga. Bo przecież tylko zdrowi ludzie robią plany.

      Mówimy o wakacjach. Najpierw on pojedzie w te swoje ukochane austriackie góry, będzie tam spacerował, słuchał muzyki, czytał.

      Będzie robił notatki w ulubionych małych notesikach, ważne notatki, bo przecież habilitacja czeka…

      Ja pojadę nad ciepłe morze – tylko na chwilę, żeby trochę się ogrzać. A potem razem pojedziemy do Wiednia, planowaliśmy to przecież już od lat, w każdej prawie rozmowie. Będziemy oglądać obrazy, nasze wybrane w Kunsthistorisches Museum – Breughla, Cranacha. Będziemy pić wino, jeść Wienerschnitzel, potem ciastka, całe morze ciastek mit einen kleinen Braunen. Tym razem pojedziemy na pewno. Musi się udać. A jesienią on znów zacznie wykłady. Wiem, jak mu brak studentów, jak stale myślami do tego wraca, do „tych wielu par oczu wgapionych we mnie…”, tak to nazywa. No i jeszcze habilitacja.

      – Napiszesz – powtarzam mu. – Zrobisz to na pewno, zdążysz.

      Jest dobrze. Jest źle. Znów się naradzamy.

      „Jestem po rozmowie z panią onkolog. Stanęło na nowszej wersji chemioterapii (tabletki). Czuję się słabo, ale to minie. Za tydzień badanie krwi i tomografia…”

      – Wiesz, może jednak odłożymy ten wyjazd do Wiednia na później – mówię któregoś dnia. – Widzę, że jesteś zmęczony. Przecież do Wiednia można pojechać zawsze – jesienią albo zimą, jak już się będziesz lepiej czuł.

      Zgadza się bez protestu i chyba z ulgą.

      Jest źle. Będzie jeszcze gorzej. Kolejna chemia. Jeszcze więcej tabletek.

      „Czekam na badanie u lekarza już sześć godzin – pisze ze szpitalnej poczekalni. – Pielęgniarka nie wiedziała, jak mnie tytułować, w końcu przeszła na «my», pójdziemy, zrobimy. Czekam. Czasem nawet w pidżamie człowiek czuje się nagi”.

      Jeszcze nie znam szpitalnej codzienności, więc oburzam się na to traktowanie. Czuję się winna, jakbym to ja organizowała jego szpitalną rzeczywistość albo nie umiała go przed nią chronić. Czuję na odległość i prawie fizycznie, jak on tam jest upokarzany i odzierany z godności, której tak zawsze bronił.

      „Nawet na tym korytarzu w szpitalu, w pidżamie jesteś kimś wyjątkowym, pamiętaj o tym” – odpisuję. Jeszcze to wszystko jest dla nas nowe, wchodzimy w rzeczywistość choroby jak naiwni uczniowie, jakbyśmy mieli zdać tylko ten jeden egzamin. Jakby jeszcze się liczyło to, kim jesteśmy, a nie to, co się z nami stanie.

      „Bądź spokojna, wiem, że jestem w dobrych rękach” – pisze po kolejnym badaniu.

      Przychodzi wiosna, potem lato.

      – Stale mi mówią o walce z chorobą! Jaka walka z chorobą? – pyta mnie z oburzeniem. Siedzimy na parkowej ławce, pod migającymi poprzez liście promieniami słońca.

      – Jaka walka? Kto wymyślił, że z rakiem można walczyć? Walkę człowiek wybiera, a ja robię tylko to, co mi każą, nie mam wyboru.

      Biopsja. Chemia czy tabletki? Czekać na wynik. Na termin.

      Czekać. Czekać. Czekać.

      Tabletki chemii. Kolejne serie. Jedna, druga, trzecia.

      Badanie krwi. Tomografia. Tabletki.

      Tak mija lato.

      – Mówili, że mam się przygotować na mdłości, bóle żołądka… I żeby zawsze zadbać o bliskość toalety – dodaje nie bez zażenowania.

      Gotuję mu rosół. Musi pomóc, po prostu musi. Rosół pomaga na wszystko. Uczę go smażyć banany na miodzie. Aby mógł zrobić je sobie sam. – To proste! – mówi, jakby dokonał wielkiego odkrycia. Są kaloryczne, łatwo się je przełyka. – Możesz jeszcze polać śmietaną – dodaję. Kupuję mu słone paluszki, precelki. Wyczytałam gdzieś, że pomagają przy chorobie morskiej. Tylko że on nie cierpi na chorobę morską…

      Ale chowa te precelki posłusznie do swojego nieodłącznego plecaka i zabiera do domu. Już mi uwierzył, że pomogą. Czuję, że coraz bardziej mi wierzy i ufa mi we wszystkim.

      Czy sprostam tej ufności? Wiem, że pacjent musi komuś ufać, komukolwiek. Więc niech to już będę ja.

      Potem przychodzą prawdziwe nudności, senność, omdlenia. I bardzo przerzedzają mu się włosy.

      Nieustannie spada waga. Codziennie spada i spada…

      – Jeszcze wróci, jeszcze utyjesz – mówię beztrosko. – Można schudnąć, to można i utyć. Włosy już raz ci odrosły, odrosną znowu.

      Nawet wierzę w to, co mówię, i on wierzy. Choroba była dla mnie dotąd przejściowym stanem do pokonania. To się zaczyna, ale kiedyś musi się skończyć, trzeba tylko przez to przebrnąć, trzeba być dzielnym. Tak nas uczono w dzieciństwie, więc tak pewnie jest.

      To się skończy. Znowu będzie dobrze, za jakiś czas. Dlaczego będzie? Bo zawsze tak było.

      ***

      Nagle wokół niego jest mniej przyjaciół. On już nie bardzo się do nich garnie, a oni nie wiedzą, jak z nim rozmawiać. Bo jak się rozmawia ze skazanym?

      – Źle wyglądasz – usłyszy. – Trzymaj się, będzie dobrze. – Te wszystkie banały.

      – Pan Bóg doświadcza – usłyszy na schodach w swoim domu, zanim za mówiącym te słowa zamkną się drzwi windy.

      – Źle wyglądasz, bracie, źle z tobą – mówią, bo tak myślą. Ci sami, którzy zawsze chętnie pomagają, coś załatwią, podwiozą, ale nagle nie wiedzą, co powiedzieć.

      – Czy ty widzisz, jak bardzo schudłeś? – pyta inny z troską i żegna się szybko – znika w drzwiach pobliskich delikatesów… A potem jeszcze to samo prawie z płaczem wykrzykuje zaproszona przez niego na kawę stara znajoma. Po co oni to mówią?

      Opowiada mi to wieczorem przez telefon i słyszę w jego głosie złość i jakby tłumiony szloch.

      ***

      W przerwach między seriami tabletek staramy się żyć normalnie. On swoim życiem, ja swoim.

      Choć