Roma Ligocka

Jeden dobry dzień


Скачать книгу

to przestanie, błagam – modliłam się. – Niech to przestanie!

      Nagle poczułam, jak lodowaty podmuch wiatru wdziera się do pokoju, wypełnia go. Zobaczyłam w świetle błyskawic, że drzwi balkonowe wyginają się do wewnątrz, jak kartka papieru… potem ostry, przejmujący trzask rozbijającego się szkła, a przez pokój przeleciała jakby seria z karabinu maszynowego. W świetle kolejnej błyskawicy zobaczyłam stłuczoną szybę – odłamki szkła były wszędzie, nawet na łóżku.

      Leżałam nieruchomo w ciemności. Nie mogłam wstać, by zapalić światło, bałam się na coś nadepnąć. Trwałam w bezruchu, w ciemności. Aż przyszedł świt.

      Wiatr ciągle huczał, ale już jakby cichszy i słabszy. Padał deszcz, krople rozbijały się o płyty balkonu. Wstałam, ostrożnie stąpając. Drzwi wyrwane z futryny. Przez otwór, w którym kiedyś były, wyszłam na balkon.

      Zanurzyłam się w sinej, gęstej, szarej mgle – bez granic, bez kresu… Nie było wody ani nieba, ani ziemi, tylko złowroga, tajemnicza przestrzeń, smagana wiatrem, strugami deszczu. Zachwiałam się, omal nie straciłam równowagi – przeszył mnie nagły chłód. Stanęłam oparta o balustradę.

      Wiatr tamował oddech, rozwiewał włosy, wzdymał jak żagiel moją sukienkę. Ocean grzmiał ciągle złowrogo, ale ten dźwięk jakby się oddalał…

      Deszcz, wiatr, niebo i ziemia stopiły się w jedno – nie miały granic ani kresu. Byłam w ogromnej szklanej kuli.

      Byłam we wszechświecie. Sama.

      Podniosłam do góry ręce. Gdybym umiała krzyczeć, pewnie krzyknęłabym coś do tej wszechogarniającej mnie nieskończoności. Ale krzyk zdławiono we mnie już w dzieciństwie.

      Umiem tylko szeptać – szeptałam więc.

      – Jest tam kto? – wołałam szeptem, patrząc w górę…

      – Jest tam ktoś?

      – Niech się do mnie odezwie!

      A może tam w górze nie ma nikogo? I nigdy nie było?

      Może jestem naprawdę sama? Sama z moim lękiem, z moim losem, z moim życiem, z którym nie umiem sobie poradzić i które kiedyś – teraz? później? – musi się skończyć.

      – Jeśli ktoś tam jest, niech się do mnie odezwie!

      – Niech mnie ogarnie, otoczy opieką, niech chociaż da znak, że mnie słyszy!

      Nie uzyskałam odpowiedzi.

      Stałam, wpatrując się w bezkres, który był tylko milczeniem.

      – Jeśli jest tam ktoś – prosiłam – niech da znak swojej obecności!

      – Niech powie, że czuwa nade mną, że jest!

      Odpowiedzi nie było.

      Niebiosa, powietrze, woda – trwały zimne, obce i zjednoczone, żeby mi powiedzieć, że nic dla nich nie znaczę, że nie jestem im potrzebna, że o moim istnieniu nie wiedzą.

      Jakby mnie wcale nie było.

      I nie odezwał się żaden głos.

      ***

      To moje jedyne spotkanie z nieskończonością noszę w sobie do dziś. Bardzo chciałam o nim komuś opowiedzieć. Może chciałam usłyszeć, że się myliłam, że jednak ktoś tam był… nie wiem. Do dziś nie wiem.

      Ale życie – ten warkocz tak ciasno upleciony z małości i wielkości, z poezji i prozy, podniosłości i codzienności – napisało mi jeszcze jedno tej historii zakończenie.

      Rano zadzwoniłam do dyżurnego windziarza, który tutaj był ważną instytucją, opiekunem domu, stróżem i wszystkim po trochu. Miły, przyjazny, jak ludzie tutaj, powiedział, żebym się nie martwiła i że przyśle kogoś, kto naprawi drzwi. Najszybciej jak się da, jeszcze przed południem.

      Zajęłam więc stanowisko na rozsłonecznionym balkonie, pod niebem już znowu spokojnie błękitnym, i spoglądałam w stronę ulicy, na której miał pojawić się naprawiacz.

      W pewnej chwili ujrzałam niewysokiego, krępego człowieka z wielką szklaną szybą, którą niósł na głowie. Patrzyłam z podziwem, jak balansuje nią, nie tracąc ani na chwilę równowagi.

      W pewnym momencie przed nim pojawiła się dziewczyna. Smagła, ciemnowłosa, stąpała drobnym kroczkiem na bardzo wysokich obcasach. Miała na sobie minispódniczkę, której prawie nie było…

      Mężczyzna przystanął, zdjął szybę z głowy, oparł o drzewo i długo patrzył za dziewczyną. Odprowadził ją wzrokiem, aż zniknęła. Potem spokojnie podniósł szybę, znów położył ją sobie na głowie i ruszył w drogę.

      Po chwili zadzwonił do moich drzwi.

      Szybko uporał się z naprawą – zrobił, co należało.

      Na odchodnym upewnił mnie jeszcze, że tej nowej szyby już żaden wiatr nie rozbije, po czym uśmiechnął się i puścił do mnie oko.

      Uśmiechnęłam się i ja – oboje wiedzieliśmy, że tak się tylko mówi i że to nie musi być prawda. Byłam mu jednak wdzięczna.

      Stałam przed błyszczącą w słońcu nową szybą, która odgradzała mnie od nieskończoności.

      Tu, nad oceanem, tej nocy otworzyły się dla mnie jakieś drzwi, a inne się zamknęły…

      A może jest tak, że od samotności, niewiedzy, od burzy i wiatru może ochronić cię tylko inny człowiek.

      A jeśli nie tylko on?

      Śmierć i miłość

      Czy miłość może uratować przed śmiercią? Sprzeciwić się chorobie, diagnozom, przeznaczeniu? Czy może jej się udać?

      Musi. Bo jeśli nie, to po cóż by była?

      Narodziła się tylko po to, żeby ratować w chorobie. Tylko po to, ale to przecież bardzo wiele.

      …Cierpliwa jest – łaskawa jest… wszystkiemu wierzy… we wszystkim pokłada nadzieję… wszystko przetrzyma…

      Kiedy rozpoczynaliśmy wspólną drogę przez chorowanie, mocno w to wierzyłam.

      Mówi się, że człowiek ma zawsze tyle siły, ile potrzebuje. Może też ma tyle miłości, ile może dać, ile dać trzeba, ile chce dać drugiej osobie.

      W tamtym czasie, w tamtych dniach – nie zastanawiałam się, nie wahałam, nie mierzyłam sił na zamiary. Po prostu byłam. I była choroba.

      Wierzę, wierzymy, wierzysz – odmieniałam to słowo na wszystkie możliwe sposoby.

      To najważniejsze słowo tych dni. Będę wierzyć przez cały czas, aż do końca. Brak wiary byłby zdradą – wobec niego i wobec siebie. Brak mojej wiary chory wyczułby od razu. On, tak wrażliwy, tak wyczulony na wszystko. Wierzę i muszę wierzyć, i może ta wiara utrzyma go przy życiu. Jak łatwo jest kochać chorego, jak łatwo i jakże boleśnie.

      ***

      Nic się nie dzieje. Będzie dobrze. Poczekajmy.

      Jeszcze nie wiedziałam, że nasze dni naznaczone będą ciągłym oczekiwaniem.

      Że będziemy czekać na wieczór, na sen, na wynik badań, na wynik terapii, na wynik jakikolwiek, na cud.

      ***

      Kiedy spotkałam go tamtej jesieni, poczułam tylko, że chcę mu jakoś pomóc, że chcę, żeby żył i był na świecie – to było wszystko.

      Zima schodzi nam na milczącym, trochę sennym oczekiwaniu. Jeszcze każde z nas jest pogrążone w swoich sprawach. Każde osobno. Tylko od czasu do czasu rozmawiamy. O książkach, o sztuce, o muzyce. Jeszcze choroba