Отсутствует

Журнал «Лиза» №52/2018


Скачать книгу

kozła i kilku świń? Życzliwość Lily oraz jej praca u pastora przełamały jednak ludzką podejrzliwość i większość osób traktowała ją teraz z pobłażliwością bliską współczuciu. Może i jest dobrą gospodynią, lecz na ucho szeptano sobie, że nie ma wszystkich klepek w głowie.

      W domysłach, jakie ludzie snuli na temat Lily White, tkwiło ziarno prawdy. Zarówno w świetle prawa, jak i przed obliczem Boga Lily nie była niczyją żoną. Owszem, przez kilka lat był pewien pan White, przy którym spełniała wszystkie powinności żony: gotowała mu posiłki, szorowała podłogi, prała koszule, opróżniała nocnik i ogrzewała łóżko. On z kolei pełnił zwyczajowe obowiązki męża: zapewniał jej niedostatek pieniędzy, wypijał za nią piwo, nie wracał na noc do domu, kiedy mu przyszła ochota, i bił ją. W oczach Lily było to jak małżeństwo pod każdym względem i kiedy pięć lat temu zniknął w okolicznościach, o których starała się nie myśleć, nie wahała się ani chwili. Zważywszy wszystkie jego kradzieże, pijaństwa i inne fatalne nawyki, White było nazwiskiem, na które nie zasługiwał. Ona również i dobrze o tym wiedziała, mimo to ze wszystkich nazwisk, jakie mogła nosić, tego pragnęła najbardziej. Więc je przyjęła. Opuściła dom, w którym mieszkała, wyruszyła wzdłuż rzeki i przypadkiem trafiła do Buscot. Przez całą drogę mamrotała pod nosem „Lily White”. I postanowiła zasłużyć na to nazwisko.

      Wrzuciła żółtemu kozłowi trochę zgniłych ziemniaków, po czym poszła nakarmić świnie, które mieszkały w starej drewutni – kamiennej szopie stojącej w połowie drogi między domem a rzeką, z wysoką, wąską szczeliną od strony domu, przez którą mógł przejść jeden człowiek, oraz z niskim, szerokim otworem, którędy zwierzęta mogły wychodzić do swojej błotnistej zagrody. W środku niski murek oddzielał od siebie dwie części pomieszczenia – od strony Lily piętrzyło się pod ścianą porąbane drewno, a obok stały worek z ziarnem, stara cynowa wanna, do połowy wypełniona pomyjami, kilka wiader oraz półka, na której pomału gniły jabłka.

      Lily wzięła wiadra, wyszła z nimi na dwór i skierowała się do zagrody dla świń. Przechyliła nad ogrodzeniem kubeł pełen na wpół zgniłej kapusty i innych warzyw, za bardzo zbrązowiałych, aby dało się je zidentyfikować, i wlała zawartość do koryta, po czym napełniła drugie wodą. Z wysłanej słomą szopy wyszedł wieprz i nie spojrzawszy nawet na Lily, schylił łeb i zaczął jeść. Za nim pojawiła się locha. Otarła się bokiem o płot, jak to miała w zwyczaju, i kiedy Lily drapała ją za uszami, podniosła na nią wzrok i zamrugała. Oczy lochy pod rudawymi rzęsami były na wpół zaspane. Czy świniom coś się śni? – zastanawiała się Lily. Jeśli tak, to musi im się śnić coś lepszego niż prawdziwe życie. Locha obudziła się na dobre i wpiła w nią szczególnie cierpkie spojrzenie. Świnie to ciekawe zwierzęta, pomyślała Lily. Czasem na człowieka spojrzą tak, jakby były ludźmi. A może locha coś sobie przypominała? Tak, doszła do wniosku Lily, na pewno o to chodzi. Świnia wyglądała, jakby przypominała sobie utracone szczęście – jakby radość ze wspomnień mieszała się z obecnym smutkiem.

      Lily też była kiedyś szczęśliwa, choć to wspomnienie sprawiało jej ból. Nie pamiętała ojca; zmarł, kiedy była mała, i do jedenastego roku życia mieszkała z matką. Brakowało im pieniędzy, jedzenia było niedużo, ale jakoś dawały sobie radę. Po wieczornej zupie wtulały się w siebie pod kocem, aby oszczędzać drewno na opał, i kiedy mama skinęła jej głową, Lily przerzucała stronice Biblii dla dzieci, a mama czytała jej na głos. Lily kiepsko czytała. Nie odróżniała b od d, a słowa drżały na papierze, gdy tylko poczuły na sobie jej wzrok, lecz kiedy mama czytała na głos swoim łagodnym głosem, słowa stawały nieruchomo w miejscu i Lily mogła je śledzić i bezgłośnie wymawiać razem z nią. Czasem mama opowiadała jej o tacie, o tym, że kochał swoją córeczkę, obserwował ją bez końca, a kiedy podupadł na zdrowiu, powiedział: „Rose, to jest wszystko, co we mnie najlepsze. Żyje w tym dziecku, któreśmy razem spłodzili”.

      Z czasem jej tata oraz Chrystus zlali się w dwa różne oblicza tego samego człowieka – obecność, która nie odstępowała Lily na krok, chroniła ją, a chociaż niewidzialna, wcale nie była przez to mniej prawdziwa. Ten koc i ta księga, a także głos mamy, Jezus i tata, który ją tak mocno kochał – wszystkie te szczęśliwe wspomnienia czyniły trudy jej późniejszego życia jeszcze bardziej dotkliwymi. Nie potrafiła myśleć o tych złotych czasach bez popadania w rozpacz, niekiedy wręcz żałowała, że wtedy nie umarła.

      Pozbawiona nadziei tęsknota za utraconym szczęściem, którą ujrzała w oczach świni, musiała być tym samym co jej własne wspomnienia odległej przeszłości. Jedyny Bóg, który miał na nią teraz baczenie, był surowy i gniewny, i jeśli jej tata patrzył czasem z nieba na dorosłą córkę, to musiał odwracać głowę i cierpieć katusze rozczarowania.

      Locha nie spuszczała z niej oczu. Lily odepchnęła szorstko jej ryj.

      – Głupia świnia – mruknęła.

      I ruszyła w stronę domu.

      W chacie rozpaliła ogień i zjadła jabłko oraz kawałek sera. Spojrzała na krótki kikut świecy na kawałku stłuczonej płytki i postanowiła jeszcze przez jakiś czas obejść się bez światła. Usiadła obok paleniska na zapadniętym fotelu z obiciem wielokrotnie łatanym różnymi tkaninami. Była zmęczona, lecz nerwy trzymały ją w napięciu. Czy to jedna z tych nocy, kiedy się zjawi? Widziała go wczoraj, więc może już dzisiaj nie przyjdzie, lecz nigdy nie miała pewności. Przez godzinę siedziała i bacznie nasłuchiwała odgłosu kroków, aż w końcu pomału opadły jej powieki, głowa zaczęła się kiwać i w końcu Lily zasnęła.

      Rzeka wytchnęła z siebie skomplikowany zapach i wdmuchnęła go przez szparę pod drzwiami. Nos Lily drgnął. Zapach miał w sobie ziemistą głębię z nutami trawy, trzciny i turzycy. Kryły się w nim też mineralny aromat skały oraz coś mroczniejszego, brązowego, rozkładającego się.

      Z następnym oddechem rzeka wydała z siebie dziecko. Dziewczynka wpłynęła do środka, zimna i zielonkawoniebieska.

      Lily we śnie zmarszczyła brwi, jej oddech stał się niespokojny.

      Białe włosy dziewczynki przylegały gładko do głowy i ramion. Miała na sobie sukienkę koloru brudnego szlamu, który zbiera się na brzegu rzeki. Ociekała wodą; krople kapały z włosów na płaszczyk, a z płaszczyka na podłogę. Lecz nie wsiąkały w nią.

      W gardle Lily uwiązło przerażone skamlenie.

      Kap, kap, kap… Woda nie miała kresu, będzie tak kapać przez całą wieczność, będzie kapać, dopóki nie wyschnie rzeka. Szybujące w powietrzu dziecko obróciło złowrogie spojrzenie na kobietę śpiącą w fotelu i powoli… powoli… uniosło zamglone ramię, aby wskazać ją palcem.

      Lily zbudziła się przestraszona.

      Dziecko rzeki wyparowało.

      Przez moment przerażona wpatrywała się w miejsce, z którego zniknęło.

      – Och! – krzyknęła bezgłośnie, bo głos uwiązł jej w gardle. – Och! Och!

      Podniosła dłonie do twarzy, jakby próbowała się ukryć przed tym obrazem, lecz jednocześnie zerkała przez palce, czy dziewczynka na pewno znikła.

      Tyle czasu, a to wcale nie stawało się łatwiejsze. Dziewczynka nadal się gniewała. Gdyby tylko została trochę dłużej, żeby Lily mogła z nią porozmawiać. Powiedzieć, że jest jej przykro. Powiedzieć, że zapłaciłaby każdą cenę, wszystko by oddała, wszystko zrobiła… żeby tylko… Lecz zanim Lily zdążyła odzyskać władzę w języku, dziewczynki już nie było.

      Pochyliła się i z lękiem popatrzyła na podłogę w miejscu, gdzie unosiła się zjawa. Zobaczyła ciemne plamy, ledwo widoczne w gasnącym świetle. Podniosła się z fotela, podeszła i niechętnie wyciągnęła rękę, aby dotknąć palcami ciemności.

      Podłoga