Idąc spiesznie ulicą, Anthony Vaughan beształ się w duchu za własną głupotę. Powiedzmy, że kobieta zgodziłaby się na jego pomysł. Powiedzmy, że przywiózłby tu Helenę i przedstawienie by się udało. Może pomogło to żonie mężczyzny z opowieści, lecz Helena… Helena w niczym nie przypominała innych żon.
Na peronie czekali na pociąg inni podróżni. Stanął nieco na uboczu… Nie chciał, aby go zauważono. Gdy tylko mógł, unikał przygodnych rozmów z ludźmi, których znał słabo z widzenia, a jeszcze gorsze były spojrzenia ciekawskich nieznajomych, których on nie znał, za to oni znali jego twarz.
Według dworcowego zegara pociąg powinien lada chwila wjechać na peron i czekając, aż się zjawi, Vaughan pogratulował sobie, że uciekł z tego domu w ostatniej chwili. Nie miał pojęcia, na czym polegała gra tej kobiety, kiedy odmówiła przyjęcia pieniędzy, ale bez cienia wątpliwości w ten czy inny sposób zamierzała obłupić go ze skóry.
Był tak pochłonięty myślami na temat swojej dziwnej rozmowy z panią Constantine, że przez dłuższą chwilę nie zdawał sobie sprawy z dziwnego odczucia, które po cichu zalęgło mu się w głowie. Po chwili je sobie uprzytomnił, lecz nadal był tak zaprzątnięty niecodziennym spotkaniem pod numerem siedemnastym, że niełatwo mu przyszło oddzielić to nowe doznanie od niezwykłych przeżyć sprzed paru minut. Kiedy je sobie w końcu uzmysłowił, domyślił się, co to jest: przeczucie. Potrząsnął głową, aby odgonić znużenie. Ma za sobą długi dzień. Czeka na pociąg i pociąg wkrótce przyjedzie. To wszystko.
Pociąg przyjechał. Vaughan wszedł do wagonu, znalazł pusty przedział pierwszej klasy i usiadł przy oknie. Przeczucie, które go opadło na peronie, nie chciało odejść. Co więcej, kiedy wyjechali z Oksfordu i Vaughan spojrzał przez ciemniejącą mgłę w kierunku, gdzie w mroku czaiła się płynąca rzeka, wewnętrzny głos jeszcze bardziej przybrał na sile. Rytm kół stukających o tory podsuwał przemęczonemu umysłowi słowa, które usłyszał tak wyraźnie, jakby wypowiedziała je na głos niewidzialna osoba: „Coś wisi w powietrzu”.
Nocny koszmar Lily
Na drugim brzegu rzeki, naprzeciwko wspaniałej rezydencji Vaughanów, lecz pół mili niżej, rozciągał się skrawek ziemi zbyt podmokły nawet na uprawę rukwi. Rosły tam trzy dęby; ich korzenie chciwie piły wodę z mokradła, lecz każdy żołądź, który padł na ziemię wokół swoich rodziców, gnił, zanim zdołał zakiełkować. Było to miejsce opuszczone przez Boga i ludzi, nadające się jedynie do topienia psów, lecz w dawnych czasach rzeka musiała płynąć w tym miejscu spokojniej, ponieważ ktoś kiedyś postawił tu dom między dębami a wodą.
Mała chata była prostym, płaskim pudełkiem z omszałego kamienia i składała się z dwóch izb, dwóch okien i jednych drzwi. Nie miała sypialni, lecz schody w kuchni prowadziły na podest na tyle szeroki, by dało się na nim rozłożyć siennik. Na jednym końcu ta sypialniana półka przylegała do komina, tak że kiedy rozpalono w piecu, głowa lub nogi śpiącej osoby mogły przez pierwszą część nocy ogrzewać się w cieple. Obejście jednak mocno podupadło i chata równie często stała pusta co zamieszkana. Była za mała, aby ktoś zechciał nadawać jej nazwę, tym bardziej zatem może zaskoczyć fakt, że miała nawet dwie. Oficjalnie nazywano ją Chatą na Bagnie, lecz jak sięgnąć pamięcią, wszyscy mówili o niej Chata Wikliniarza. Dawno temu, przez dziesięć, a może trzydzieści lat, zależy, kogo o to zapytać, mieszkał tu wyplatacz koszy. Przez całe lato zbierał trzcinę, a zimą robił kosze i każdy, kto potrzebował kosza, kupował go u niego, ponieważ robił je dobrze i nie żądał wiele. Nie miał dzieci, które mogłyby mu sprawić zawód, ani żony, która by mu suszyła głowę, ani żadnej innej kobiety, która by mu złamała serce. Był cichy, lecz nie ponury, wszystkim mówił „Dzień dobry” niezwykle uprzejmie i z nikim się nie kłócił. Żył bez długów, nie miał na sumieniu żadnych grzechów, o których ludzie by wiedzieli lub których by się domyślali. Pewnego ranka wikliniarz wszedł do rzeki z kieszeniami pełnymi kamieni. Gdy jego zwłoki uderzyły w barkę czekającą przy pomoście na załadunek, ludzie weszli do chaty i znaleźli ziemniaki w kamiennym garncu, a obok ser. Była też flaszka cydru, a na kominie stała w połowie pełna puszka z tytoniem. Wszyscy w okolicy zachodzili w głowę, czemu nieszczęśnik odebrał sobie życie. Miał pracę, jedzenie i drobne przyjemności – czego więcej może pragnąć człowiek? Nikt nie umiał rozwikłać tej tajemnicy, a Chata na Bagnie z dnia na dzień stała się Chatą Wikliniarza.
Od tamtej pory rzeka podmyła brzeg, wypłukała warstwy żwiru i utworzyła niebezpieczne nawisy, które od góry wyglądały z pozoru stabilnie, lecz nie utrzymałyby ciężaru człowieka. Kiedy się zarywały, pozostawały tylko niskie skarpy z łoziną, krwawnicą i wiązówką, które mogły związać glebę i utrzymać rzekę w korycie, mimo to zmywała je każda wysoka fala. Podczas równonocy i po obfitych deszczach, również po umiarkowanych, jeśli poprzedziły je okresy piekącego słońca, i w czasie topnienia śniegów, a także w różnych innych okolicznościach bez żadnej widocznej przyczyny poza złośliwością natury rzeka wylewała na te niskie brzegi. W połowie owej niskiej skarpy ktoś wbił w ziemię drewniany kołek. Chociaż posrebrzał on od czasu i popękał wskutek częstego nasiąkania wodą, nadal widać było na nim nacięcia oznaczające poziom wody i można było odczytać daty mówiące, kiedy miały miejsce największe powodzie. Najwięcej nacięć widniało w dolnej części pala, lecz w środkowej i górnej niewiele mniej. Nieco wyżej na skarpie tkwił drugi kołek, nowszy. Najwyraźniej zdarzały się powodzie, które zalewały ten pierwszy w całości. Na nowszym palu widać było tylko dwie kreski – sprzed ośmiu i sprzed pięciu lat.
Tego dnia przy niższym kołku stała kobieta. Gołymi dłońmi, popękanymi i zaczerwienionymi od zimna, przyciskała do ciała płaszcz i patrzyła na rzekę. Spod niewielu szpilek, którymi upinała włosy, wymykały się kosmyki i powiewały na wietrze wokół twarzy. Były tak jasne, że całkiem maskowały siwiznę, która pojawiała się tu i ówdzie. O ile jednak włosy niewiasty nie wskazywały jeszcze na jej czterdzieści kilka lat, o tyle nie można było tego samego powiedzieć o twarzy. Znać było na niej liczne troski, a czoło przecinały zmarszczki wyżłobione przez ciągły niepokój.
Granica wody biegła dobre dwa kroki od pala. Dzisiaj na pewno nie grozi powódź. Ani jutro. Mimo to w oczach kobiety majaczył lęk. Rzeka syczała, srebrzysta i zimna. W nierównych odstępach czasu parskała wodą, a kiedy odprysk wody lądował zbyt blisko butów kobiety, ta odskakiwała i cofała się o pół kroku.
Kiedy tak stała i patrzyła na rzekę, przypomniała jej się opowieść o wyplataczu koszy i aż się wzdrygnęła na myśl o odwadze człowieka, który wszedł do wody z kieszeniami pełnymi kamieni. Myślała o duszach umarłych, żyjących podobno w rzece, i zastanawiała się, które z nich przepływają teraz obok niej, plując w jej stronę wodą. Nie pierwszy raz przyszło jej do głowy, żeby zapytać pastora o zmarłe dusze w rzece. Biblia o nich nie mówiła, a przynajmniej ona o tym nie słyszała, lecz to nic nie znaczyło. O wielu prawdziwych rzeczach Biblia nie mówiła. To gruba księga, ale wszak nie może zawierać wszystkich prawdziwych rzeczy.
Odwróciła się i ruszyła pod górę w stronę chaty. Dzień pracy nie był zimą krótszy niż latem i kiedy wróciła do domu, zapadał zmrok. Musi jeszcze oporządzić zwierzęta.
Lily zamieszkała w Chacie Wikliniarza cztery lata temu. Przedstawiła się jako wdowa White i początkowo uważano ją za podejrzaną osobę, ponieważ udzielała wymijających odpowiedzi na każde pytanie dotyczące jej przeszłości i nerwowo odrzucała wszystkie przejawy sąsiedzkiego zainteresowania. Lecz co niedziela, bez wyjątku, zjawiała się w kościele, a przy każdym skromnym zakupie skrupulatnie odliczała skąpe monety w sakiewce i ani razu nie poprosiła o kredyt. Z czasem więc podejrzliwość mieszkańców ucichła. Nie minęło wiele czasu, jak zaczęła pracować na plebanii – początkowo przy praniu bielizny, potem, ponieważ była obrotna