Louis de Wohl

Złota nić


Скачать книгу

– nawet jeśli oznaczało to brak pierwszorzędnego artylerzysty podczas zbliżającego się oblężenia Logrono.

      Ordynans poprowadził go przez podwórze do niewielkiego białego budynku, gdzie mieściła się kwatera pojmanych oficerów. Przedstawił Ulego naczelnemu dowódcy straży, ponurakowi w średnim wieku z imponującym wąsem. Mężczyzna zwał się Breveux. Następnie ordynans wyszedł.

      – A więc zamierzasz pozbawić mnie jednego z tych hiszpańskich pyszałków – mruknął Breveux. – Szkoda, że nie możesz zabrać ze sobą wszystkich. Dowódca tak się o niego troszczy, jakby miał do czynienia z rodzonym synem cesarza. Przydzielił mu trzech medyków. Jeniec musi mieć to, musi mieć owo. Co w nim takiego wspaniałego?

      Szli teraz przez wąski korytarz.

      – Jest tu. – Breveux wskazał głową drzwi na jego końcu. – Zabieraj go sobie i udanej podróży.

      – Będę potrzebował karety albo lektyki – powiedział Uli. – Medycy zadecydują czym przewieźć rannego.

      Breveux pokiwał głową.

      – Obie nogi ma w kiepskim stanie. Nie narobi już zbyt wiele szkody w świecie. Hej, czy to nie ty wystrzeliłeś z działa? Tak myślałem. Trzeba było zadrzeć lufę o parę centymetrów, już byłoby po nim.

      Uli nie widział potrzeby, by wyjaśniać temu nerwusowi, że strzał „kilka centymetrów wyżej” posłałby kulę w przestrzeń.

      Uli wszedł do celi.

      Breveux nie przesadził. W rzeczy samej, aż trzech medyków doglądało pacjenta, czy też raczej byli pogrążeni z nim w rozmowie. Jeniec był całkowicie przytomny. Siedział podparty poduszkami, a gruby koc okrywał jego ciało od pasa w dół.

      Uli patrzył na niego z zaciekawieniem. Kiedy ten człowiek upadł, obrońcy cytadeli się poddali. Musiało być w nim coś niezwykłego.

      Ujrzał pięknie wysklepioną czaszkę, jedynie czoło wydawało się zbyt wysokie, czyżby z powodu lekko rzedniejących włosów? Nie, przecież jeniec miał nie więcej niż trzydzieści lat. Ciemne oczy, nieco skośne, raczej ciężkie powieki, pokaźny, zgrabny nos i usta zaciśnięte tak mocno, jakby mężczyzna ten używał ich najwyżej raz w roku. Było oczywiste, że cierpi, był niemal równie blady, jak jego koszula. Musiał stracić naprawdę sporo krwi.

      Jeden z medyków podszedł do Ulego.

      – Przyszedłeś spytać o pacjenta? – chciał wiedzieć.

      Uli skinął głową.

      – Naczelny dowódca nakazał mi zająć się transportem jeńca – wyjaśnił. – Gdy tylko będzie zdolny do podróży, mam zabrać go do domu.

      – O, można go przewozić – powiedział medyk pośpiesznie. – Moi uczeni koledzy i ja zrobiliśmy wszystko, co możliwe, a pacjent bez wątpienia szybciej wyzdrowieje w znajomym otoczeniu. Naturalnie pod warunkiem, że zostanie mu zapewniona niezbędna opieka medyczna, co zapewne jest wykonalne, choć medycy w tym kraju... – Wymownie wzruszył ramionami.

      Uli patrzył na niego ze źle skrywaną pogardą. Żywił zdrową nienawiść wytrawnego żołnierza dla medyków. Większość z nich stanowili bezduszni, nieskuteczni ludzie, którzy ukrywali ignorancję za murem łacińskiej paplaniny. Nazywano ich „nieprzyjaciółmi na tyłach”.

      Może chcieli pozbyć się pacjenta, bo doszli do wniosku, że umrze im na rękach i obawiali się gniewu dowódcy, który tak bardzo interesował się dobrym zdrowiem rannego.

      Tak czy owak, Uli musiał im wierzyć.

      – Powinniśmy wziąć karetę czy lektykę? – spytał uprzejmie.

      Medyk zastanowił się nad tym.

      – Doradzałbym lektykę – odparł, wydymając pulchne wargi. – Tutejsze drogi są w kiepskim stanie, a transport powinien przebiegać możliwie bez powikłań.

      To przynajmniej brzmiało rozsądnie. Uli skinął głową i poszedł poinformować Breveux o ustaleniach.

      – Lektyka, co? I jeszcze siedmiu ludzi, żeby jechał z pompą, jak hiszpańscy infanci. A niech ich wszystkich. Co jeszcze? Dobrze, dostanie lektykę. W domu burmistrza jest ich sporo.

      Breveux oddalił się ciężkim krokiem i dokładnie w tej samej chwili zjawił się ordynans ze skórzaną torbą pełną pieniędzy na wydatki związane z podróżą.

      Dowódca nie może narzekać na służbę, pomyślał Uli, gdy wrócił do kwatery jeńca. Przystanął w drzwiach.

      Hiszpan siedział na łóżku i konwersował z medykami.

      – Byli panowie niezwykle pomocni. Proszę przyjąć moją tarczę, sztylet i pancerz jako wyraz wdzięczności za waszą troskę i uprzejmość.

      Dary były cenne. Medycy skłonili się, wychwalając hojność rannego. Ulego uderzyły maniery młodego Hiszpana. Nie był wyniosły, arogancki, ale prawił komplementy tak, jak władca wychwalający dobrych służących. Uprzejmość wydawała się wznosić niewidzialną barierę między nim a trzema lekarzami. Zareagowali instynktownie, kłaniając się, wycofując i życząc mu szybkiego powrotu do zdrowia, jakby pozostawali na jego usługach przez całe życie.

      Uli przypomniał sobie, jak wiele lat wcześniej wielki kapitan szwajcarskiej gwardii, Kaspar von Silenen, powiedział, nie do Ulego, który w tamtych czasach był pacholęciem, lecz do wysokiego urzędnika papieskiego: „Hiszpanie mają dziewięćdziesiąt dziewięć sposobów okazywania uprzejmości, tak jak muzułmanie mają dziewięćdziesiąt dziewięć imion dla Allacha. Ale tylko co drugi Hiszpan będzie wiedział, na który sposób okazano mu uprzejmość. Ja nigdy nie poznam tej różnicy, jednej rzeczy jestem jednak pewien: co najmniej dziewięćdziesiąt z tych dziewięćdziesięciu dziewięciu sposobów to najzwyklejsze grubiaństwo, choć polukrowane. Nazywamy ich fałszywcami, lecz nimi nie są. W taki sposób się porozumiewają, oczekują też od człowieka, że zrozumie, i uważają go za beznadziejnego barbarzyńcę, jeśli tego nie pojmuje”.

      Jaka szkoda, że nikt nie mógł powiedzieć teraz Ulemu, jakim rodzajem uprzejmości posługuje się Hiszpan. Medycy jednak widzieli tylko lukier i bardzo im zasmakował.

      Uli otarł usta wierzchem dłoni. Z takim człowiekiem należało postępować formalnie. Odchrząknął, a gdy jeden z medyków odwrócił się ku niemu, Szwajcar powiedział:

      – Nazywam się Ulric von der Flue, sierżant działonowy. Mogę prosić o przedstawienie mnie szlachetnemu kapitanowi?

      Doktor był nieco zdumiony, ale zrobił, co mu nakazano, i po raz pierwszy młody kapitan popatrzył na Ulego. Skinął mu głową.

      – Artyleria – powiedział. – Czy brałeś udział w ostrzelaniu cytadeli?

      – Tak, panie kapitanie – odparł Uli cicho.

      – Czy sam obsługiwałeś działo?

      – Tak, panie kapitanie. – Zaczynało się robić niebezpiecznie.

      – Który z trzech strzałów oddałeś?

      Uli przełknął ślinę.

      – Trzeci, panie kapitanie.

      Hiszpan nawet nie mrugnął okiem.

      – Gratuluję wyjątkowo celnego strzału, sierżancie – powiedział tylko uprzejmie.

      – Bardzo panu dziękuję – odparł Uli. W jego głosie pobrzmiewał znacznie większy respekt niż wtedy, gdy Szwajcar rozmawiał z naczelnym dowódcą, ale nawet nie zdawał sobie z tego sprawy. Chętnie dodałby jeszcze kilka słów, by wyrazić żal z powodu bólu, jaki zadał Hiszpanowi, ale miał trudności ze sformułowaniem tej myśli. Wobec tego powiedział tylko: – Transport będzie gotów