Louis de Wohl

Złota nić


Скачать книгу

robotę, co? Musicie trochę poćwiczyć na sobie.

      Twarze szkarłatnych płaszczy były niemal tak czerwone jak ich stroje. Powoli przepychali się przez tłum.

      Byli bardzo daleko, kiedy Uli dopadł artylerzystów i natarł na nich niczym grom z jasnego nieba.

      – Z drogi, głupcy. Kto was uczył sztuki artyleryjskiej? Nikt wam nigdy nie powiedział, że taka kula się odbija, gdy lufa jest nachylona pod niewłaściwym kątem? Właściwie w co usiłowaliście wcelować?

      – Kim jesteś, do diabla? – rozległ się żałośliwy głos starszego sierżanta Pitoux. Sierżant siedział na bruku, a na lewym rękawie miał pojedynczy pasek.

      Uli ujrzał jego insygnia i kiwnął głową.

      – Wszystko w porządku, panie oficerze, nauczyłem się tego pod komendą Frundsberga. Proszę mnie rozwiązać, zabieram się do pracy.

      Zaczął wydawać rozkazy na prawo i lewo. Ani jemu, ani im nawet nie przyszło do głowy, że mogliby nie posłuchać. Uczyli się podstaw nowej techniki zaledwie przez sześć tygodni, a Pitoux już od samego rana popijał.

      Był to nowy model armaty o krótkiej lufie. Szwajcarzy nazywali takie działa Kammerbuechse; wystrzeliwały kule wielkości ludzkiej głowy. Uli znał ten rodzaj dział z ubiegłorocznej kampanii w rejonie Mediolanu, i kochał armaty, tak jak się kocha dobrego konia albo wiernego psa. Sprawiało mu przykrość, gdy ta szlachetna broń trafiała w ręce idiotów.

      – Człowiek powinien znać się na rzeczy – oznajmił, rozcierając nadgarstki. – Nieważne, czy to szermierka, armaty czy wieszanie. Działa to delikatne urządzenia. Trzeba z nimi pogadać, żeby się nie denerwowały.

      Na twarzach artylerzystów pojawiły się pierwsze uśmieszki.

      – Najpierw o nią zadbamy – powiedział Uli. – Armata jest jak kobieta. Nie czuje się dobrze, kiedy nie jest odpowiednio wystrojona.

      Wepchnął do lufy ciężki kij ze szczotką na końcu, poruszył nim kilka razy i wyciągnął na zewnątrz.

      – Widzicie ten brud? Powoduje odchylenie. Trzeba wyczyścić. I jeszcze raz. A teraz...

      Po drugiej stronie placu dowódca spoglądał uważnie na wały obronne cytadeli. Obrońcy byli doskonale przygotowani do odparcia ataku. Podwoiła się liczba włóczni, dostrzegł nawet niewyraźną chmurę pary – znak, że załoga przygotowała gorące płyny: wodę, olej, smołę, cokolwiek było pod ręką. Armaty zawiodły na całego. Czy powinien poczekać na jeszcze więcej nieszczęść, jak dwa ostatnie?

      Najwyraźniej Herrera faktycznie zamierzał stawiać opór. Czy to właśnie on, z mieczem w ręce, stał po prawej, obok grupy arkebuzerów?

      Nie tylko Uli zauważył hiszpańskiego dowódcę na wale ochronnym.

      Uli rozmawiał z armatą, teraz starannie naładowaną.

      – Widzisz tego aroganta nad nami, señorita? Tego z piórami na hełmie? Spodobałby ci się taki pan młody, co? Nie powiedziałbyś nie, prawda? Leć i go pocałuj, moja piękna – leciutko, o tak...

      Słyszał, że mężczyzna musi czuć armatę. Jeśli jej nie czuje, nigdy nie będzie porządnym artylerzystą.

      Uli zerknął uważnie na wał ochronny, pochylił się i wstrzymał oddech, po czym pociągnął za sznur. Armata zadrżała, a wszystko wokół spowił ciemnobrązowy, śmierdzący dym.

      W tym dymie dał się słyszeć ryk tysiąca głosów, i Uli zbladł. Niemożliwe. Nie mógł spudłować, kula z pewnością nie odbiła się od murów. Musiał stać i czekać przez niekończące się sekundy, aż dym się uniesie. Wtedy się uśmiechnął.

      Część wałów zniknęła, a wraz z nimi mężczyzna w przystrojonym piórami hełmie i całkiem sporo arkebuzerów.

      Artylerzyści wokół niego tańczyli i klepali go w ramię. Stary Pitoux aż pisnął z zachwytu.

      – Ach, piękny, piękny strzał!

      Uli z uśmiechem odwrócił się do towarzyszy. Nagle ujrzał, że wśród rozradowanych mężczyzn dwóch ma na sobie szkarłatne płaszcze. Dwaj podkomendni profosa przybyli w samą porę, by ujrzeć wystrzał z armaty.

      – Cudownie! – ryknął jeden z nich. – Naprawdę dobra robota. – Dotknął ramienia Ulego. – Wracaj z nami, żołnierzu. Obiecuję ci, że tym razem dobrze się postaramy.

      – Dziękuję – odparł Uli. – Lepiej jednak poczekajmy, aż cytadela padnie. Chodźcie, chłopcy, wyczyścicie moją damulkę – do roboty, tu jest wycior.

      Ponownie popatrzył na pozostałości wału ochronnego.

      – Hej, patrzcie! – krzyknął ktoś. – Szturmują.

      Była to prawda.

      Kiedy Andre de Foix ujrzał śmierć oficera w przystrojonym piórami hełmie, w otoczeniu garstki żołnierzy – zauważył również, że szereg włóczni za murem gwałtownie się zakołysał. To był świetny moment na atak, więc nakazał Gaskończykom monsignora de Gramont ruszać biegiem do ataku.

      – Znakomity strzał – zauważył, patrząc na biskupa. – Garść złota człowiekowi, który obsługiwał tę armatę. Niech ktoś o tym pamięta. Labrosse! Wszystkie drabiny ustawicie pod wałem. Teraz liczy się szybkość. Nie zdążą odetchnąć. Na Naszą Panią, lordzie biskupie, chyba twój artylerzysta trafił Herrerę albo tego pyszałka, który sprawił, że Herrera zmienił zdanie. To byłoby jeszcze lepiej! No proszę! Pierwsze drabiny już się wznoszą...

      Napotkali na opór, ale niezbyt gwałtowny. Gotująca się ciecz wyczyściła dwie drabiny, ale postawiono trzy inne, a potem jeszcze pięć, a żołnierze wspinali się po nich niczym koty.

      – Wasza ekscelencjo! – krzyknął Labrosse. – Proszę spojrzeć na flagę! Hiszpańską flagę!

      – Mordieux – rzekł Andre de Foix. – Zmieniają barwy. Wał obronny jest pusty. Już po wszystkim. Co za udany strzał. Gdzie ten artylerzysta? Znakomicie. Znakomicie. Podjedź tam, Labrosse! Sprawdźcie, czy wszystko w porządku. Wiesz, jak bym sobie tego życzył. Aha, Labrosse! Jeśli jakimś cudem ten oficer w przystrojonym piórami hełmie jeszcze żyje, chcę się z nim zobaczyć. Potraktuj go tak, jakby był moim bratem. Dzielny człowiek. No już, ruszaj. Na Boga, ten naczelny profos to dopiero ma zimną krew, lordzie Gramont. Proszę bardzo, znowu kogoś wiesza.

      Naprawdę udało się im zaciągnąć Ulego pod szubienicę, ale wokół panowało okropne zamieszanie. Niektórzy krzyczeli, że prawo powinno obowiązywać wszystkich bez wyjątku, inni mieli przeciwne zdanie.

      – Ekscelencjo! Ekscelencjo!

      Andre de Foix uniósł brwi. Dwaj artylerzyści przyprowadzili starego Pitoux, z ręką na temblaku.

      – Co jest, Pitoux? Czyżbyś to ty obsługiwał armatę, która oddała ten szczęśliwy strzał.

      Stary człowiek przełknął ślinę.

      – Nie, ekscelencjo. Żałuję, lecz to nie ja. To ten człowiek, ten, którego wieszają. Co za strata, ekscelencjo. To zbyt dobry artylerzysta, by skończyć na szubienicy i....

      – Przerwać to! – krzyknął Andre de Foix.

      Jednak naczelny profos albo go nie słyszał, albo nie miał pojęcia, że rozkaz dotyczy właśnie jego. Kontynuował pracę i raz jeszcze pętla znalazła się na szyi Ulego.

      Dowódca ze złością spiął ostrogami konia i podjechał do szubienicy.

      – Powiedziałem, przerwać to – powtórzył ostro. – Czyżbyś nie miał oczu ani uszu?

      Naczelny profos uchylił czapki.

      –