po raz drugi.
Dowódca wydawał się rozbawiony.
– Jak do tego doszło? – chciał wiedzieć.
Sierżant Garroux trącił Bernaca, który stał obok niego.
– Pora na nas – szepnął i razem z Varelem i Beauxregardem zaczął ostrożnie się oddalać.
– Najpierw zostałem fałszywie oskarżony – powiedział Uli. – Potem skazano mnie na stryczek. Następnie upuścili mnie, gdy oddano pierwszy wystrzał z armaty. Ujrzałem, że lufa drugiej armaty została niewłaściwie podniesiona, i tego już nie mogłem zdzierżyć. Poszedłem tam i osobiście oddałem strzał.
Andre de Foix odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem, niczym uczniak.
– Nie mam pojęcia czy jesteś niewinny – odezwał się po chwili, przecierając oczy. – Jeśli jednak jesteś winny, skazano cię na stryczek tylko raz, nie dwa razy. Profosie, ten człowiek jest wolny. Jak się nazywasz. Dobrze. Przyjdź rano na spotkanie ze mną w domu burmistrza. I jeszcze jedno: przyznasz, że ten twój wystrzał to szczęśliwy przypadek?
Uli popatrzył mu prosto w oczy.
– Służyłem pod Frundsbergiem jako artylerzysta, ekscelencjo, zanim dostąpiłem zaszczytu służby pod pańskimi rozkazami.
– Dobra odpowiedź. – Dowódca pokiwał głową. – Może to nie był tylko szczęśliwy przypadek, zapewniam cię jednak, że ty jesteś wielkim szczęściarzem.
Raz jeszcze skinął mu przyjaźnie głową i zawrócił konia.
Uli się uśmiechnął. Był to dziwnie gorzki, cyniczny uśmiech. Szwajcar popatrzył na naczelnego profosa.
– Nie smuć się tak, przyjacielu – powiedział. – Jutro nie zabraknie ci pracy, powiesisz sobie innych.
Potarł szyję. Sznur pozostawił na niej szeroką czerwona pręgę.
– Dziękuję za duszenie. Oddajcie mi mój miecz i włócznię. Coś mi mówi, że będę ich potrzebował.
Rozdział piąty
Tuż za placem Uli raptownie przystanął. „Proces” sprawił, że ominął go ogólny alarm, który ogłoszono, kiedy cytadela zerwała negocjacje. Tymczasem jego kompania przez cały czas działała. Pomyślał, że będzie musiał zameldować się u sierżanta Philipparta i wyjaśnić, co zaszło, przynajmniej częściowo.
Odwrócił się i ujrzał cień znikający za kolumnadą.
Garroux, albo jeden z jego ludzi. Obserwowali go.
Cóż, było to całkiem zrozumiałe. Myśleli, że pozbyli się go na dobre, a tymczasem nie tylko żył, ale zaskarbił sobie przychylność samego naczelnego dowódcy. Niewiele mogli teraz zdziałać, przy świadkach, ale później, po zachodzie słońca...
Dziś wieczorem zwycięska armia zamierzała się upić. To mogło dać im wspaniałą okazję. Ależ ta dziewczyna narobiła mu kłopotów. Przez nią musiał nieustannie rozglądać się wokół siebie, przynajmniej do czasu wymarszu z miasta.
Dziewczyna. Ją też mogli dopaść. Przecież tylko on i właśnie dziewczyna byli jedynymi pozostałymi przy życiu świadkami.
Nagle parsknął śmiechem. Garroux i jego kamraci byli dokładnie w takiej samej sytuacji jak on. Oni również przegapili zbiórkę i musieli dołączyć do swojej kompani.
W końcu znalazł swoich, kapitan de Brissac jechał na czele żołnierzy na gniadoszu. Naturalnie cytadela się poddała, a dowódca nie potrzebował wszystkich oddziałów do rozbrojenia i strzeżenia garnizonu.
Uli podszedł do kapitana i zasalutował.
Kapitan de Brissac zrobił coś, do czego, jak sądziła większość ludzi, nie był zdolny: uśmiechnął się. Jego zapadnięte policzki, nienawykłe do takich ruchów mięśni, zdawały się mieć z tym pewne problemy.
– Słyszałem o wszystkim – powiedział. – Chcę usłyszeć więcej. Masz.
Podał Ulemu złoty dukat. Żołnierz schował go w kieszeni.
– Dziękuję, kapitanie.
– Do szeregu. Zameldujesz się później.
Uli posłuchał rozkazu. Kątem oka patrzył, czy nie ujrzy gdzieś za kolumnadą Garroux albo któregoś z jego ludzi. Może jednak mimo wszystko się mylił.
Sierżant Philippart nic nie powiedział. Dopiero kiedy niemal dotarli do kwatery, jęknął:
– Mów prawdę, chłopcze. Nie kłam starcowi. Twój ojciec był Gaskończykiem, prawda?
– Nie, panie sierżancie. Był Szwajcarem. Czy Gaskończyk mógłby się nazywać Ulric von der Flue?
– Nie, nie mógłby. Co za ohydne nazwisko. Ale twoja matka była Gaskonką?
– Była Szwajcarką, panie sierżancie. Jak wszyscy moi krewni.
– Powinna być Gaskonką – oświadczył sierżant Philippart ponuro. – Dlaczego chcieli cię powiesić?
– Na pewno chce pan wiedzieć? – spytał Uli lekkim tonem. Musiał zameldować się Brissacowi i miał przeczucie, jak pójdzie ta rozmowa.
– Zatrzymaj to dla siebie, skoro nie chcesz o tym gadać – mruknął sierżant.
Kilka minut później Brissac kazał ludziom się rozejść, i wrócił do własnej kwatery w posadzie „Królewskiego Domu d’Albret”. Do tego poranka była to „Infantka Kastylijska”. Kiedy wyzwoliciele wmaszerowali do miasta, oberżysta wezwał w pośpiechu malarza i kazał mu zmienić nazwę. Kiedy ustalili wysokość zapłaty i malarz wgramolił się na drabinę, oberżysta prędko go powstrzymał.
– Nie zamalowuj tego, estupido. Poluzuj tylko gwoździe i zdejmij tabliczkę. Namaluj nową nazwę z tyłu i tak przybij.
Malarz popatrzył na niego pytająco.
– Rozumiem – powiedział. – Nie wierzysz, że to długo potrwa. Gdzie twój patriotyzm?
– Jestem równie dobrym patriotą jak wszyscy inni – odparł oberżysta z dumą. – I będę się modlił do świętych, żebym nie musiał znowu odwracać tej tabliczki. Ale jeśli będę musiał to zrobić, po co mam płacić ci dwa razy? A teraz rób, co nakazałem.
Uli kwaterował w znacznie skromniejszej oberży. Oberża „Pod Krzysztofem Kolumbem” zawdzięczała swą nazwę niezwykłemu entuzjazmowi właściciela dla wielkiego odkrywcy. Oberżysta nawet posunął się do tego, iż wmawiał gościom, że Krzysztof Kolumb nocował tu kiedyś, gdy wyruszył z Hiszpanii do Francji na poszukiwanie sponsora swej wyprawy do Indii na drugiej półkuli. Oczywiście była to nieprawda, ale oberżysta umiał dobrze opowiadać, zwłaszcza że wzbogacił swą opowieść w wiele szczegółów na temat tego, co nosił znamienity gość i co powiedział. W pierwszych latach po wielkim odkryciu nazwa oberży magicznie przyciągała klientów. Było to jednak wiele lat wcześniej i z czasem zainteresowanie odległym kontynentem spadło. Zbyt wielu młodych udało się tam z wielkimi nadziejami i powróciło – jeśli w ogóle powracali – z gorączką, bez grosza przy duszy, ze śladami i wrzodami spowodowanymi nową chorobą, której nie umieli wyleczyć najlepsi specjaliści i która była niemal równie zaraźliwa jak dżuma. Ameryka wyszła z mody, podobnie jak Krzysztof Kolumb.
Uli jednak odkrył, że stary posadero to przyjazna dusza, pokój jest względnie czysty, jedzenie znośne, choć zbyt ostre, jak wszystko w tym kraju.
Był przeraźliwie głodny i dlatego pochłonął dwie porcje pieczonego