– Morderstwo, wdarcie się do spokojnego domu z intencją kradzieży, niesubordynację, napad z bronią na przełożonego – wyrecytował Garroux szybko.
Naczelny profos popatrzył na Uliego.
– Masz coś do powiedzenia?
– Tak – odparł Uli. – Sierżant Garroux nieco się zagalopował. Zrobił wszystko, co powiedział, z wyjątkiem ataku na przełożonego, o ile mi wiadomo. Ja jestem jedynie starszym szeregowym, jak już wspomniałem.
Naczelny profos pokręcił głową.
– Masz coś do powiedzenia? – powtórzył ostrzejszym tonem.
Na placu wybuchło jakieś zamieszanie. Wyglądało to tak, jakby ręka niewidzialnego olbrzymia zaczęła mieszać tam łyżką. Tłumy ludzi biegały w kółko, a następnie nikły w uliczkach po lewej stronie placu. Z przeciwnej strony dały się słyszeć werble i zawodzenie trąbki.
Uli zaczął opowiadać.
– Kłamstwa! – wrzasnął Garroux po drugim zdaniu. – To on wdarł się do domu, tam go znaleźliśmy. Mam na to czterech świadków.
– Chcę wysłuchać jego wersji – oznajmił profos lodowato.
Uli mówił dalej, ale widział, że profos słucha nieuważnie. Spojrzenie jego załzawionych oczu omiatało raz po raz cały plac. Kilka oddziałów żołnierzy zaczęło zajmować tam pozycje, a grupka zziajanych i spoconych mężczyzn przytargała armatę.
– Coś musiało pójść nie tak – powiedział profos z namysłem.
– ...i wyszli. – Opowieść Ulego dobiegała końca. – Postanowili, że ja zapłacę za ich uczynki. Dlatego jestem durnym osłem. W innym wypadku pozwoliłbym sierżantowi Garroux zająć się tą dziewczyną, tak jak tego pragnął, ktoś inny by odkrył, że w tym domu zamordowano trzy osoby. A najgorsze, że teraz postąpiłbym tak samo, jak postąpiłem.
Naczelny profos patrzył na niego bez wyrazu.
– Świadkowie... – odezwał się. – Sierżant Garroux twierdzi, że może przedstawić czterech świadków. A ty?
Właśnie mijał ich oddział ciężkozbrojnej piechoty. Jeden z oficerów krzyknął do profosa:
– Proszę zabierać stąd tych ludzi. Za chwilę zjawi się dowódca. Szturmujemy cytadelę.
– Mam tylko jednego świadka – odparł Uli. – Tę dziewczynę. Ale przynajmniej nie jest podejrzana o morderstwo.
– Może i nie – zauważył naczelny profos. – Jednak nie stoi wśród nas, a nie ma czasu do stracenia. Obawiam się, że musisz zawisnąć.
Wtaczano właśnie następną armatę, która przypominała głowę gigantycznej ropuchy. Hałas był nie do zniesienia. Uli nie dosłyszał słów profosa, ale domyślił się, jaki zapadł wyrok, gdy jeden z podkomendnych profosa skinął na drobnego księdza, by ten podszedł do więźnia.
Długa blizna na czole Ulego zaczęła się wybrzuszać.
– Moja kompania rusza! – wykrzyknął. – Proszę mi pozwolić iść z nimi. Możecie mnie powiesić po ataku, jeśli uważacie, że to koniecznie.
Jednak naczelny profos się spieszył. Machnął ręką na księdza, by ten robił, co do niego należy.
Uli rozglądał się desperacko w poszukiwaniu kapitana de Brissaca albo sierżanta Philipparta, ale jego kompania odeszła zbyt daleko, by zdołał kogokolwiek rozpoznać. Jego towarzysze zajmowali pozycje tuż obok oddziału wyposażonego w długie drabiny.
Ujrzał przed sobą smutne oblicze księdza. Podkomendni profosa cofnęli się machinalnie.
Tego dnia mały ksiądz spoglądał w oczy wielu ludzi, którzy szli na śmierć. Zaciągnęli go tu na plac tuż po odprawionej Mszy świętej, nawet nie miał czasu zjeść śniadania. Domyślał się, że pewnie przez cały dzień nie zdoła nic przegryźć, gdyż wkrótce zaczną umierać dziesiątki mężczyzn, choć w bitwie, nie na szubienicy. Myślał o tym, jakie to straszne, że zdarzy się tyle zbrodni między Mszą świętą a jego pierwszym posiłkiem, między posiłkiem duszy a posiłkiem ciała. Była to jednak ulotna myśl, zapomniał o niej w tej samej chwili, w której napotkał wzrok skazanego, rozbiegany i pełen rozpaczy, znacznie bardziej spragniony życia na ziemi, niż życia w niebiesiech. Ksiądz czuł się zbyt nieważny, zbyt niedopasowany, by pomieścić w sobie wielki strumień boskiego miłosierdzia. Miał spierzchnięte usta, głos mu się załamywał. Nie mógł się przebić przez piekielny gwar wokoło.
Choć wysoki szczupły mężczyzna w blizną nad okiem zdawał się rozumieć jego słowa, potrząsnął głową. Nie miał zamiaru wyspowiadać się ze swoich grzechów. Ksiądz wyprostował cienką szyję i usłyszał kilka słów skazańca:
– Nie ma potrzeby... niewinny...
Ksiądz westchnął. Aż trudno mu było uwierzyć, że w obliczu nieuchronnej śmierci człowiek może kłamać. Uniósł krucyfiks.
– Nie ty pierwszy umrzesz za niepopełnione przez siebie grzechy. On też tak umarł, czyż nie?
Skazaniec zrozumiał. Skinął głową, a na jego ustach pojawił się cień uśmiechu. Drobny ksiądz go pobłogosławił, a więzień przyklęknął na kolanie, jak to żołnierze. To wszystko wyglądało raczej jak wymiana uprzejmości niż akt skruchy, i ksiądz znowu westchnął, bo wiele razy widział ludzi, których z Bogiem łączyła jedynie pozorna bliskość. Niektórym zabrakło nawet tego.
Gdy tylko więzień wstał, dwaj podkomendni profosa złapali go pod pachy i zaczęli prowadzić do prymitywnego łuku triumfalnego na środku placu.
Za nimi szedł ksiądz, potem naczelny profos, a następnie tłumek, w którym byli sierżant Garroux i jego ludzie. Z uśmiechem trącali się w boki.
Pochód szedł jednak wolno.
Rozdział czwarty
Atak na cytadelę się rozpoczął. Dwa tysiące ludzi z piechoty Bajonny ruszyło na główną bramę i napotkało gwałtowny opór. Wytrawni, mądrze rozstawieni arkebuzerzy przerzedzili ich szeregi, nim piechota zlokalizowała pierwszą drabinę, a kiedy mimo strat przystąpiła do ataku, strumienie wrzątku skutecznie oczyściły z napastników nieliczne drabiny, które udało się oprzeć o mury.
Generał Andre de Foix jechał razem ze swoimi ludźmi, wśród których znalazł się monsignore de Gramont, biskup Couserans, i lord Elgobarraque, burmistrz Bajonny. Generał nigdy nie był przesadnie cierpliwy, a teraz niemal wychodził z siebie. Przez siedem godzin jego wysłannicy pertraktowali z dowódcą hiszpańskiego garnizonu i nagle, kiedy Herrera wydawał się gotów zaakceptować narzucone sobie warunki, idiotyczny incydent wszystko zniweczył.
Jakiś hiszpański młodszy oficer – posłowie nawet nie byli w stanie podać jego nazwiska – wygłosił krótką, płomienną mowę na temat tego, że Hiszpanie nigdy się nie poddają, nawet gdy nie ma się jak bronić, i dodał, że dowódca z pewnością nawet przez chwilę nie brał pod uwagę kapitulacji.
Herrera zastanawiał się przez siedem długich godzin, ale przemowa oficera najwyraźniej wywarła wrażenie na większość obecnych przy rokowaniach Hiszpanów, więc Herrera, który najpierw gotów był ustąpić wysłannikom, ustąpił własnym oficerom i znów stał się dumnym, nieprzejednanym dowódcą.
Co za dziecinada.
A teraz de Foulard doniósł, że atakujące kolumny na północy cytadeli nie poczyniły żadnego postępu, za to podczas pierwszego ataku straciły niemal sześćdziesięciu ludzi. Armaty znalazły się na swoich