Remigiusz Mróz

Rewizja. Joanna Chyłka. Tom 3


Скачать книгу

tylko potwierdzić, że… wszystkie formalności zostały spełnione.

      – Tak, mówiła mi już pani o tym.

      – Aha.

      – I tłumaczyła mi pani, że umowa pełnomocnictwa nie wymaga podpisywania czegokolwiek, że wystarczy…

      – Tak, tak – przerwała mu. – Starczy forma ustna, a nawet może być dorozumiana.

      Naraz Chyłkę opadły wątpliwości. Zawarła z tym człowiekiem umowę pełnomocnictwa? Jeśli miała zamiar go bronić, w grę wchodziłby stosunek obrończy – a więc powinni podpisać upoważnienie do obrony. O czym ona myślała?

      – Jest pan pewien, że mowa była o pełnomocnictwie? – zapytała, ryzykując ośmieszenie się.

      – Sama to pani kilkakrotnie podkreślała.

      – Rozumiem.

      – Coś nie tak?

      – Po prostu się upewniam.

      Bukano przez moment milczał.

      – Upewnia się pani?

      – Mniejsza z tym – odparła. – Możemy się spotkać?

      – Tak, oczywiście. Będę w…

      – Miałam na myśli spotkanie w tej chwili – ucięła. – Będę na pana czekać za piętnaście minut w Saskiej Gębie.

      – Słucham?

      – W restauracji przy Saskiej 47. Zdąży pan?

      – Nie, obawiam się, że…

      – To niech się pan pospieszy. Ja mam tam raptem cztery minuty na piechotę. A nie lubię długo czekać.

      Rozłączyła się, zanim klient miał okazję odpowiedzieć. Odgięła się na fotelu i na chwilę zamknęła oczy. Natychmiast zakręciło jej się w głowie i musiała unieść powieki. Odczekała moment, a potem zabrała szklankę i poszła do kuchni.

      Wlała nieco grenadyny, dodała do tego dwie kostki lodu, a potem zamieszała i wypiła.

      Zawarcie pełnomocnictwa mogło świadczyć tylko o jednym – z jakiejś przyczyny zamierzała reprezentować tego człowieka w postępowaniu cywilnym, ale nie w karnym. Zaczęła zastanawiać się, co mogłoby ją do tego podkusić, ale w głębi duszy wiedziała, że istnieje tylko jedna możliwość.

      Chciała się na kimś odegrać.

      Pół godziny zajęło jej ogarnięcie się. Ruszyła niespiesznie na dół, przeszła Argentyńską, a potem skierowała się do Saskiej Gęby. Przypuszczała, że Cygan będzie potrzebował co najmniej kilkudziesięciu minut na dojazd z Ursusa, Rembertowa, Białołęki, czy gdzie tam mieszkał. Bukano czekał już jednak przy stoliku. Wstał, kiedy Joanna weszła do restauracji, a potem ukłonił się lekko.

      Wyglądał tak, jak brzmiał. Trzymał się całkiem nieźle, choć w jego oczach prawniczka dostrzegła głęboki smutek.

      Mniejsza z tym, skwitowała w duchu. Przyszła tu, by uzyskać odpowiedzi, a nie pocieszać tego człowieka.

      – Miały ubezpieczenie na życie? – zapytała na powitanie.

      Zanim zdążył odpowiedzieć, zajęła miejsce po drugiej stronie stolika i skinęła na kelnera.

      – Pytała już pani o to.

      – I co pan odpowiedział?

      – Że owszem, moja córka i żona…

      – Jaki ubezpieczyciel?

      – Salus.

      Joanna przez moment trwała w bezruchu. A więc to był powód, dla którego wzięła tę sprawę. Powinna się tego spodziewać.

      W tej samej chwili obok niej stanął kelner.

      – To co zawsze? – zapytał.

      – Nie. Dziś krem z zielonego groszku z miętą. I lepiej, żeby ten groszek był organiczny, bo jestem na diecie wykluczającej wszelkie syntetyczne dodatki.

      Mężczyzna spojrzał na nią z ukosa, po czym odchrząknął.

      – Czyli strogonow wieprzowy?

      – Tak.

      Kelner skinął porozumiewawczo głową i przeniósł wzrok na Bukano.

      – A dla pana?

      – Jakiś cygański przysmak – wyręczyła go Chyłka. – Może niewinne dzieci albo maca?

      – To chyba żydowskie…

      – Nieważne – ucięła prawniczka. – Daj mu byle co. Niech będzie strogonow.

      Rom nie zaprotestował, więc kelner przyjął zamówienie i czym prędzej oddalił się w stronę kuchni. Joanna spojrzała na nowego klienta spode łba i skrzyżowała ręce na stole.

      – Jak pan się zwie? – zapytała.

      – Bukano.

      – Mam na myśli urzędowe zwanie się.

      – Robert Horwat.

      – Brzmi znacznie lepiej – oceniła. – Po co wam jeszcze te cygańskie imiona?

      – To tradycja. Znacznie mocniej zakorzeniona niż zwyczaj przyjmowania urzędowych…

      Chyłka uniosła rękę, więc rozmówca przerwał.

      – Nie – powiedziała. – Jednak mnie to nie interesuje.

      Zawiesiła wzrok gdzieś w oddali, Bukano rozejrzał się, nieco skonsternowany.

      – Więc może przejdziemy do rzeczy? – zapytał.

      Nie miała zamiaru tego robić. Dowiedziała się już właściwie wszystkiego, co na tym etapie ją interesowało. Najwyraźniej w pijackim wzburzeniu postanowiła, że rzuci rękawicę kancelarii Żelazny & McVay. Sprawa Roma nadawała się do tego wprost idealnie – firma będzie jawiła się jako obrońca oligarchicznych interesów, a ona jako apologetka uciśnionych.

      Takiej okazji nie mogła przepuścić. Przynajmniej kiedy była pijana.

      Pomyślała jednak, że skontaktowała się z klientem z innej przyczyny. Dzwoniąc do niego w nocy, nie mogła wiedzieć o tym, kto reprezentuje ubezpieczyciela. Dowiedziała się tego dopiero w trakcie rozmowy.

      Co ją ruszyło? Empatia? Nigdy nie żywiła żadnych pozytywnych uczuć wobec Cyganów, wręcz przeciwnie. Najwyraźniej alkohol poprzestawiał jej coś w głowie.

      – Słyszy mnie pani?

      Zamrugała kilkakrotnie i zorientowała się, że dwa strogonowy pojawiły się na stole. Do jej dania kelner dodał drinka. Opróżniła połowę jednym łykiem, a potem popatrzyła na klienta.

      – Słyszę, słyszę – odparła. – Zastanawiam się tylko, w jaki głębokim bagnie pan siedzi.

      Uniósł brwi i wyprostował się.

      – To znaczy pomijam fakt utraty rodziny – wyjaśniła. – Swoją drogą, kondolencje.

      Skinął głową, sprawiając wrażenie, jakby zastanawiał się, czy dobrze zrobił, wybierając tę prawniczkę do reprezentowania go w sądzie.

      – Ale… no wie pan – dodała, wskazując na niego ręką.

      – Co takiego?

      – Jest pan ciabatą.

      – Słucham?

      – Od razu wygląda pan na winnego.

      – Na… winnego? – wydukał, odsuwając talerz. – Sugeruje pani, że…

      – Ja niczego nie sugeruję