tylko potwierdzić, że… wszystkie formalności zostały spełnione.
– Tak, mówiła mi już pani o tym.
– Aha.
– I tłumaczyła mi pani, że umowa pełnomocnictwa nie wymaga podpisywania czegokolwiek, że wystarczy…
– Tak, tak – przerwała mu. – Starczy forma ustna, a nawet może być dorozumiana.
Naraz Chyłkę opadły wątpliwości. Zawarła z tym człowiekiem umowę pełnomocnictwa? Jeśli miała zamiar go bronić, w grę wchodziłby stosunek obrończy – a więc powinni podpisać upoważnienie do obrony. O czym ona myślała?
– Jest pan pewien, że mowa była o pełnomocnictwie? – zapytała, ryzykując ośmieszenie się.
– Sama to pani kilkakrotnie podkreślała.
– Rozumiem.
– Coś nie tak?
– Po prostu się upewniam.
Bukano przez moment milczał.
– Upewnia się pani?
– Mniejsza z tym – odparła. – Możemy się spotkać?
– Tak, oczywiście. Będę w…
– Miałam na myśli spotkanie w tej chwili – ucięła. – Będę na pana czekać za piętnaście minut w Saskiej Gębie.
– Słucham?
– W restauracji przy Saskiej 47. Zdąży pan?
– Nie, obawiam się, że…
– To niech się pan pospieszy. Ja mam tam raptem cztery minuty na piechotę. A nie lubię długo czekać.
Rozłączyła się, zanim klient miał okazję odpowiedzieć. Odgięła się na fotelu i na chwilę zamknęła oczy. Natychmiast zakręciło jej się w głowie i musiała unieść powieki. Odczekała moment, a potem zabrała szklankę i poszła do kuchni.
Wlała nieco grenadyny, dodała do tego dwie kostki lodu, a potem zamieszała i wypiła.
Zawarcie pełnomocnictwa mogło świadczyć tylko o jednym – z jakiejś przyczyny zamierzała reprezentować tego człowieka w postępowaniu cywilnym, ale nie w karnym. Zaczęła zastanawiać się, co mogłoby ją do tego podkusić, ale w głębi duszy wiedziała, że istnieje tylko jedna możliwość.
Chciała się na kimś odegrać.
Pół godziny zajęło jej ogarnięcie się. Ruszyła niespiesznie na dół, przeszła Argentyńską, a potem skierowała się do Saskiej Gęby. Przypuszczała, że Cygan będzie potrzebował co najmniej kilkudziesięciu minut na dojazd z Ursusa, Rembertowa, Białołęki, czy gdzie tam mieszkał. Bukano czekał już jednak przy stoliku. Wstał, kiedy Joanna weszła do restauracji, a potem ukłonił się lekko.
Wyglądał tak, jak brzmiał. Trzymał się całkiem nieźle, choć w jego oczach prawniczka dostrzegła głęboki smutek.
Mniejsza z tym, skwitowała w duchu. Przyszła tu, by uzyskać odpowiedzi, a nie pocieszać tego człowieka.
– Miały ubezpieczenie na życie? – zapytała na powitanie.
Zanim zdążył odpowiedzieć, zajęła miejsce po drugiej stronie stolika i skinęła na kelnera.
– Pytała już pani o to.
– I co pan odpowiedział?
– Że owszem, moja córka i żona…
– Jaki ubezpieczyciel?
– Salus.
Joanna przez moment trwała w bezruchu. A więc to był powód, dla którego wzięła tę sprawę. Powinna się tego spodziewać.
W tej samej chwili obok niej stanął kelner.
– To co zawsze? – zapytał.
– Nie. Dziś krem z zielonego groszku z miętą. I lepiej, żeby ten groszek był organiczny, bo jestem na diecie wykluczającej wszelkie syntetyczne dodatki.
Mężczyzna spojrzał na nią z ukosa, po czym odchrząknął.
– Czyli strogonow wieprzowy?
– Tak.
Kelner skinął porozumiewawczo głową i przeniósł wzrok na Bukano.
– A dla pana?
– Jakiś cygański przysmak – wyręczyła go Chyłka. – Może niewinne dzieci albo maca?
– To chyba żydowskie…
– Nieważne – ucięła prawniczka. – Daj mu byle co. Niech będzie strogonow.
Rom nie zaprotestował, więc kelner przyjął zamówienie i czym prędzej oddalił się w stronę kuchni. Joanna spojrzała na nowego klienta spode łba i skrzyżowała ręce na stole.
– Jak pan się zwie? – zapytała.
– Bukano.
– Mam na myśli urzędowe zwanie się.
– Robert Horwat.
– Brzmi znacznie lepiej – oceniła. – Po co wam jeszcze te cygańskie imiona?
– To tradycja. Znacznie mocniej zakorzeniona niż zwyczaj przyjmowania urzędowych…
Chyłka uniosła rękę, więc rozmówca przerwał.
– Nie – powiedziała. – Jednak mnie to nie interesuje.
Zawiesiła wzrok gdzieś w oddali, Bukano rozejrzał się, nieco skonsternowany.
– Więc może przejdziemy do rzeczy? – zapytał.
Nie miała zamiaru tego robić. Dowiedziała się już właściwie wszystkiego, co na tym etapie ją interesowało. Najwyraźniej w pijackim wzburzeniu postanowiła, że rzuci rękawicę kancelarii Żelazny & McVay. Sprawa Roma nadawała się do tego wprost idealnie – firma będzie jawiła się jako obrońca oligarchicznych interesów, a ona jako apologetka uciśnionych.
Takiej okazji nie mogła przepuścić. Przynajmniej kiedy była pijana.
Pomyślała jednak, że skontaktowała się z klientem z innej przyczyny. Dzwoniąc do niego w nocy, nie mogła wiedzieć o tym, kto reprezentuje ubezpieczyciela. Dowiedziała się tego dopiero w trakcie rozmowy.
Co ją ruszyło? Empatia? Nigdy nie żywiła żadnych pozytywnych uczuć wobec Cyganów, wręcz przeciwnie. Najwyraźniej alkohol poprzestawiał jej coś w głowie.
– Słyszy mnie pani?
Zamrugała kilkakrotnie i zorientowała się, że dwa strogonowy pojawiły się na stole. Do jej dania kelner dodał drinka. Opróżniła połowę jednym łykiem, a potem popatrzyła na klienta.
– Słyszę, słyszę – odparła. – Zastanawiam się tylko, w jaki głębokim bagnie pan siedzi.
Uniósł brwi i wyprostował się.
– To znaczy pomijam fakt utraty rodziny – wyjaśniła. – Swoją drogą, kondolencje.
Skinął głową, sprawiając wrażenie, jakby zastanawiał się, czy dobrze zrobił, wybierając tę prawniczkę do reprezentowania go w sądzie.
– Ale… no wie pan – dodała, wskazując na niego ręką.
– Co takiego?
– Jest pan ciabatą.
– Słucham?
– Od razu wygląda pan na winnego.
– Na… winnego? – wydukał, odsuwając talerz. – Sugeruje pani, że…
– Ja niczego nie sugeruję