za nas w postępowaniu karnym. Cywilne będzie tylko wisienką na torcie. Czy może raczej ostatnim świstem ostrza gilotyny.
– Mmhhmm…
– Może nawet nie opłaca się go wszczynać?
Buchelt stopniowo odpowiadał z coraz mniejszym zaangażowaniem, aż w końcu w ogóle zamilkł. Najwyraźniej nie miał zamiaru deliberować z aplikantem na temat swojej sprawy, tym samym dając do zrozumienia, że nie ma możliwości, by poprowadzili ją wspólnie.
Kordian odczekał jeszcze chwilę, po czym stwierdził, że nie został wyproszony z biura tylko ze względu na to, że po drugiej stronie biurka znajdowała się osoba kulturalna. Chyłka dawno kazałaby mu stąd szorować.
Podniósł się, uśmiechnął, a potem opuścił gabinet patrona.
Przeszedł przez korytarz i dotarłszy do Jaskini McCarthyńskiej, bez pukania wszedł do środka. Kormak leniwie uniósł wzrok znad książki.
– Musisz tak bez zapowiedzi? – bąknął.
– A ty musisz cały czas czytać? Krew innych zalewa, że harują, a ty…
– Ja też haruję. Tylko sprawniej.
– Z pewnością.
– I dzięki temu mam potem czas na czytanie. – Założył książkę i odłożył ją na biurko. – A teraz mów, mój młody padawanie, jak poszło?
– To nieadekwatne porównanie.
– Nie szkodzi – odparł Kormak, wyciągając nogi na biurko. – Ponurak był pod wrażeniem? Drgnął? Wypuścił ze świstem powietrze? Otworzył szerzej oczy? Opisz mi reakcję tego osobliwego stworzenia.
– Stwierdziłem, że Borsuk bardziej pasuje.
– Co?
– Określenie Borsuk. Ponurak to niedomówienie.
– Lew… Borsuk… sam nie wiem, czy nie robi się za bardzo zwierzęco – przyznał szczypior. – Ale zrobiłeś na nim wrażenie czy nie?
– Zrobiłem – odpowiedział Oryński, kładąc nogi po drugiej stronie biurka. – Na tyle, że od razu umówił się z ludźmi z Salusa. I chlapnął nawet, jaka jest wysokość polisy.
– Milion.
– Skąd…?
Kormak uśmiechnął się i machnął ręką.
– Zresztą nie chcę wiedzieć – dodał Kordian. – I mimo wszystko Buchelt nie wciągnie mnie do sprawy.
– Spodziewałeś się czegoś innego?
– Sam nie wiem – przyznał Oryński. – Myślałem, że zabierze mnie chociaż na to spotkanie.
Kormak obrócił książkę na biurku, a potem powoli podniósł wzrok. W jego oczach zakołatało zrozumienie.
– Ty przebrzydły sukinsynu – powiedział z uznaniem. – Robisz to, żeby podebrać mu Salusa.
– W żadnym wypadku.
– Ależ oczywiście, że tak! Chyłka w spodniach!
– Daj spokój.
– To zaprzecz szczerze.
– Właśnie to robię.
– Gapiąc się na mnie jak sroka w gnat. Tak robią kłamcy, Zordon. Nie odrywają wzroku od rozmówcy, żeby sprawiać wrażenie, że…
– Jaka sroka?
– To takie powiedzenie. Gnat to kość.
– Nigdy nie słyszałem.
Chudzielec prychnął i skierował spojrzenie na drzwi.
– Właśnie dlatego przychodzisz do Jaskini McCarthyńskiej. Tutaj można się doedukować.
– Z pewnością.
– A w dodatku wyspowiadać – dodał Kormak, patrząc na rozmówce wilkiem. – Więc proszę bardzo, opowiadaj o swoim przebiegłym planie przejęcia Salusa, synu.
– To nie żaden przebiegły plan.
– A jednak zamierzałeś go podebrać.
– Nie podebrać, a zatrzymać, kiedy Borsuk przejdzie na emeryturę.
– Naprawdę musimy go tak nazywać?
– Tak.
– Okej. I w takim razie wychodzi na to, że chciałeś zrobić firmie przysługę?
– Owszem – potwierdził z pełną stanowczością Kordian. – Wszyscy zdają sobie sprawę, że jak tylko Lew odejdzie, Salus pójdzie do Dentonsa. Chciałem temu zapobiec, zachować ciągłość reprezentacji.
– Oczywiście.
– W każdym razie przepadło – zakończył Oryński, znów kładąc nogi na blacie. – Buchelt wytoczy pozew cywilny, który potem zawieszą na czas postępowania karnego, a ostatecznie uznają, że wyrok w sądzie karnym rzutuje bezpośrednio na sprawę i wszystko zakończy się z hukiem. Ten Rom pójdzie siedzieć, a Salus nie wypłaci ani grosza.
Kormak milczał, wpatrując się w sufit.
– Coś nie tak? – zapytał Kordian.
– Nie. Myślę po prostu o tym, co zastali na miejscu.
– A co zastali?
– Nie wiem. Żaden z moich… znajomych z policji nie chce się na ten temat wypowiadać. Ale podobno była niezła masakra. Cygan zgwałcił obie, zmasakrował ciała, a potem widziano go w centrum handlowym. Robił zakupy, jak gdyby nigdy nic.
Oryński skinął głową. Zdążył już przyzwyczaić się do świadomości, że na świecie jest więcej zwyrodnialców, niż sądził przed rozpoczęciem pracy w Żelaznym & McVayu. Dopóki pozostawali niemal anonimowymi osobami, wszystko było w porządku. Problemy zaczynały się, gdy należało reprezentować takiego człowieka.
W tym przypadku Kordian na szczęście stał po właściwej stronie barykady. Szczerze współczuł temu, kto znajdzie się po drugiej.
5
ul. Saska, Saska Kępa
Chyłka nie odzywała się, czekając, aż klient odpowie na pytanie. Wiedziała, że niełatwo będzie z niego wydusić informacje na temat polisy, ale jego milczenie trwało stanowczo za długo.
– No – ponagliła go. – Jeśli mi pan nie powie, jak to się stało, że Rumuni tak wysoko cenili swoje życie, że ubezpieczyli je na…
– Słucham?
Joanna wzruszyła ramionami.
– Nieczęsto się zdarza, że Cyganie mają jakiekolwiek ubezpieczenie – wyjaśniła. – Co dopiero mówić o polisie na życie. To wyjątkowo podejrzane i śmierdzące, biorąc pod uwagę okoliczności, panie Tukan.
– Nazywam się Bukano.
– Jeden pies.
– I nie jestem Rumunem – dodał, jakby nie słyszał, co powiedziała.
– Nie? Zawsze sądziłam, że stamtąd się wywodzicie.
Pokręcił głową, nie patrząc na nią. Zaczerpnął tchu i dopiero teraz uświadomił sobie, że stygnie mu strogonow. Odkroił niewielki kawałek mięsa i włożył go do ust. Przeżuwał bezwiednie, zawieszając spojrzenie gdzieś w oddali.
Joanna uznała, że nie będzie go ponaglać. Jeśli to on zabił swoich bliskich, byłoby to z jej strony nieroztropne. Jeśli tego nie zrobił, miał pełne prawo być roztrzęsiony. Tak czy inaczej, poczekała cierpliwie, aż przeżuł kawałek. Potem