Remigiusz Mróz

Deniwelacja


Скачать книгу

pracujący tam ludzie należą do jakiejś mrocznej sekty.

      Sam uważał się za osobę obytą ze śmiercią. Oni jednak zdawali się zaznajomieni z nią lepiej niż z życiem.

      – Trzeba szybko przenieść te ciała – zauważył. – Zaraz zacznie się gnicie i będzie po śladach.

      Rapacz się rozejrzał.

      – No, dzwoń po przewozówkę.

      – Tyle że żadna firma pogrzebowa tu nie dojedzie…

      – Mam na myśli TOPR – odparł ciężko Osica. – Nie mamy wprawdzie z nimi żadnej umowy, ale pomogą. Sprawdziliśmy to już w praktyce.

      Prokurator pokiwał głową, doskonale zdając sobie sprawę, co Edmund ma na myśli.

      – Pogoda jest dobra, może podlecą śmigłem – dodał komendant, a potem z trudem się podniósł. Spojrzał na Rapacza. Ten nadal sprawiał wrażenie zagubionego.

      Bez wątpienia przyswoił sobie wszystkie procedury, przepisy ustaw i należytą kolejność podejmowania czynności na miejscu zdarzenia. Z jeszcze większą pewnością Osica mógł stwierdzić, że prokurator zapomniał niemal o wszystkim, czego się nauczył na studiach i po nich.

      – Jak tylko zabiorą truchła, a technicy powiedzą ci, że ślady zostały zabezpieczone, najważniejsze będzie posprzątanie – bąknął, ruszając powoli ku kolejnej ofierze. – Urządzicie sobie tu ognisko.

      – Ognisko?

      – Zazwyczaj tak robimy przy oględzinach na otwartym terenie. Palimy wszystko, co zostało użyte do czynności.

      Szczególnie lateksowe rękawiczki techników. – Osica zatrzymał się i wymierzył palcem w Rapacza. – To ważne, rozumiesz?

      Prokurator niepewnie pokiwał głową.

      – Rękawiczki… – mruknął.

      – Tak. Jeśli ich nie spalisz, ktoś może je później odnaleźć – ciągnął Edmund, ruszając z powrotem w stronę zwłok. – A jak odnajdzie, może je podłożyć na innym miejscu przestępstwa. Tymczasem to bogactwo śladów. Od daktyloskopijnych przez zapachowe aż po biologiczne. Jasne?

      – Tak.

      Podeszli do następnej kobiety. Ta była młodsza, miała może dwadzieścia kilka lat. Była ubrana inaczej niż poprzednia, nie wydawała się odpowiednio przygotowana do górskich wędrówek.

      Osica zmarszczył czoło i przez moment trwał w bezruchu.

      – Coś nie tak? – odezwał się Rapacz.

      Edmund milczał.

      – Panie komendancie?

      Policjant potrząsnął głową, jakby chciał usunąć sprzed oczu powidoki koszmaru, który przed momentem mu się przyśnił. Zbliżył się o krok, przyglądając się dziewczynie coraz uważniej.

      – Co to ma być, do cholery? – mruknął.

      Potoczył wzrokiem dokoła, po czym przywołał jednego z techników. Wziąwszy od niego parę rękawiczek, naciągnął jedną na dłoń i kucnął przy ofierze. Delikatnie odgiął jej kołnierz i znów na moment znieruchomiał.

      – Panie komendancie? – powtórzył Rapacz.

      Osica po raz kolejny zignorował pytanie. Wlepiał wzrok we flanelową, czerwono-czarną koszulę w kratę, która jednoznacznie przywodziła na myśl tę noszoną przez Wiktora Forsta.

      W pierwszej chwili komendant powiedział sobie, że to niemożliwe. Zwykły przypadek, nic więcej.

      Kiedy jednak zobaczył metkę ze Springfielda, opadło go dziwne uczucie. Tym bardziej że koszula nie wyglądała na nówkę. Przeciwnie, zdawała się nawet przetarta w tym samym miejscu, gdzie ta noszona przez Forsta.

      Osica przełknął ślinę. Nie, to zupełnie absurdalne, skwitował w duchu. Zresztą takich koszul musiało być na pęczki. Tylko dlaczego ta kobieta ma na sobie męskie ubranie?

      Oderwał od niej wzrok i zobaczył leżącą obok czapkę. Starą, zniszczoną czapkę z daszkiem, która z przodu i po bokach miała ślady farby. Edmund sięgnął po nią trzęsącą się ręką.

      – O co chodzi? – spytał zaniepokojony prokurator.

      – To… to moja czapka.

      – Co takiego?

      – To znaczy… ja…

      Dopiero teraz Rapacz przykucnął obok. Przypatrywał się Osicy, jakby nagle zaczął podejrzewać, że to on odpowiada za wszystko, co tu się wydarzyło. Czapka świadczyła jednak o czymś zupełnie innym.

      – Dałem ją Forstowi, kiedy…

      Urwał, uświadamiając sobie, że nie może powiedzieć więcej. Pożyczył mu ją, kiedy pomagał mu się ukryć. Forst nigdy jej nie zwrócił. Najwyraźniej zabrał ją ze sobą tam, gdzie się udał.

      A teraz była tutaj, pod śniegiem na zboczach Giewontu. Razem z jego czerwono-czarną koszulą.

      3

      W małopolskiej prokuraturze trwał dzień targowy. Cały czteropiętrowy, podłużny gmach przy Mosiężniczej zdawali się wypełniać handlarze prześcigający się w sprzedawaniu plotek. Dominika Wadryś-Hansen była jednak powściągliwa. Zarówno jeśli chodziło o styl bycia, jak i wymianę tego wątpliwej jakości towaru.

      Zamknęła się w swoim gabinecie, otoczona łacińskimi sentencjami wiszącymi na ścianach, i starała się skupić na konkretach. Tych jednak na razie nie było wiele, w dodatku przesłaniała je mgła niedomówień i przypuszczeń.

      Kiedy rozległo się pukanie do drzwi, podejrzewała, że opary niewiedzy stężeją jeszcze bardziej. Właściwie tylko jedna osoba mogła jej teraz szukać. Aleksander Gerc, prokurator zazwyczaj przodujący w snuciu wszelkich spekulacji.

      Nie pomyliła się. Gerc wszedł do środka, nie czekając na zaproszenie, a potem zajął miejsce przed biurkiem. Założył nogę na nogę i się uśmiechnął.

      – Na moje oko to kolejny seryjny – zauważył.

      Przez moment miała ochotę powiedzieć, że wypadałoby się przywitać, ale przypuszczała, że zbyłby to niedbałym machnięciem ręki.

      – Na szczęście twoje oko często się myli – odparła. – Najpewniej dlatego, że widzisz tylko to, co chcesz.

      – Czyli co?

      – To, co najgorsze w ludziach.

      Skwitował jej uwagę wymownym prychnięciem, a Dominice przeszło przez myśl, że właściwie trafiła w sedno – jedyny wyjątek od tej zasady Gerc przyjmował, gdy patrzył w lustro.

      – Ktoś inny powiedziałby po prostu, że mam odpowiednie doświadczenie.

      – W takim razie ktoś inny by się pomylił.

      – Jak wszyscy, co? – odburknął Gerc. – Bo tylko prokurator Wadryś-Hansen ma rację. Taka jest twoja filozofia życiowa, prawda?

      – Nie mam dziś ochoty na przepychanki, Aleks.

      – Nigdy nie masz.

      Powiedział to z poważnym wyrzutem, jakby rzeczywiście miał jej to za złe.

      – A przynajmniej jeśli chodzi o ostatni rok – dodał.

      – Dasz spokój?

      – Kiedyś, owszem, byłaś drętwa jak kij od szczotki, wyniosła i…

      Odchrząknęła głośno. Tyle wystarczyło, by zorientował się, że za moment zabrnie za daleko.

      – Mam na myśli, że od dobrego roku jesteś