Remigiusz Mróz

Deniwelacja


Скачать книгу

już, że po Forście można spodziewać się wszystkiego. Jego psychika…

      – Gówno pan wiesz o jego psychice.

      – Na szczęście. Jak każdemu normalnemu człowiekowi trudno mi wniknąć w głowę psychopaty. Pan jednak najwyraźniej nie ma z tym problemów.

      Osica wstał i oparł się o biurko. Zanim jednak zdążył powiedzieć o kilka słów za dużo, poderwała się także Dominika. Uniosła otwarte dłonie i właściwie tyle wystarczyło, by Edmund się zmitygował.

      Niemądrze było robić sobie wrogów w prokuraturze okręgowej. Szczególnie jeśli już wcześniej miało się na pieńku z niektórymi oskarżycielami.

      – Spokojnie, panowie – odezwała się Wadryś-Hansen. – Minister chce, żebyśmy działali razem, więc…

      – Razem?

      – Zostanie powołana grupa śledcza.

      – Świetnie – odburknął Edmund. – Będziemy spędzać długie godziny na dyskusjach, zamiast działać.

      Gerc podniósł się i posłał komendantowi zdawkowy uśmiech.

      – Nikt nie ma zamiaru dyskutować – powiedział. – I pan również nie powinien.

      – To będzie trudne, bo mam nawyk dyskutowania, ilekroć słyszę brednie.

      – Panie inspektorze… – zaapelowała Dominika.

      Błagalny ton głosu współgrał z niewypowiedzianą prośbą o wyrozumiałość, którą dostrzegł w jej oczach. Przez moment cała trójka stała w milczeniu, jakby nie było do końca przesądzone, co zaraz się wydarzy.

      Osica podjął już jednak decyzję. Wyszedł z założenia, że najlepiej będzie przynajmniej przez jakiś czas tańczyć tak, jak mu grali. Nawet jeśli melodia przywodziła na myśl bolesną kakofonię dźwięków.

      – Bierzmy się do roboty – rzucił w końcu. – Im szybciej zaczniemy, tym prędzej odrzucimy tę kretyńską tezę na temat Forsta.

      Prokuratorzy najwyraźniej również nie mieli zamiaru tracić czasu. Chwilę później we troje siedzieli już w służbowym volkswagenie Gerca. Czarna limuzyna robiła imponujące wrażenie, przynajmniej biorąc pod uwagę to, jak prezentowało się stare mondeo Osicy.

      Edmund doskonale wiedział, od czego zaczną.

      – Ma pan klucze? – odezwał się Aleksander.

      – Do szczęścia? Nie. Ale podobno Duńczycy je mają. Nazywają je hygge.

      Wymówił to jako „huuge”, nie do końca pewien, czy dobrze. Poniewczasie uświadomił sobie, że biorąc pod uwagę przeszłość Wadryś-Hansen, uwaga była nie na miejscu. Kiedy jednak spojrzał na prokurator, przekonał się, że ta zupełnie ją zignorowała.

      – Do mieszkania Forsta – rzucił Gerc.

      – Mhm.

      – To pomruk potwierdzający czy zwykły wyraz pana zgryzoty?

      Edmund uznał, że w tym wypadku milczenie będzie wystarczającą odpowiedzią. Poprowadził Aleksandra do swojego domu, a potem na moment zostawił prokuratorów samych. Wszedł do środka i odsunął jedną z szuflad w przedpokoju. Zważył w dłoni klucze do mieszkania Forsta.

      Były podkomendny zostawił mu je, zanim wsiadł do pociągu Intercity do Szczecina. Zaznaczył, że Edmund właściwie nie ma po co zaglądać do mieszkania przy Piaseckiego. Forst nie miał żadnych zwierząt, próżno było szukać u niego choćby pojedynczej rośliny, którą trzeba by podlać.

      Osica nie wchodził tam od roku. I mimo że jeszcze przed momentem był przekonany, że wizyta w mieszkaniu to najlepsze, co może zrobić, by jak najszybciej oczyścić Wiktora, teraz opadły go wątpliwości.

      Odsunął je na bok, uznawszy, że są irracjonalne. Forsta nie było w Zakopanem od dwunastu miesięcy. Mieszkanie stało puste.

      Powtarzał to sobie aż do momentu, gdy otworzył drzwi.

      Potem nie było już sensu dalej się okłamywać.

      Wszystkie meble z dużego pokoju ktoś przemieścił na korytarz, a samo puste pomieszczenie okleił zapisanymi żółtymi karteczkami. Takimi samymi, jakie Forst zostawiał na swoim biurku w komendzie, gdy prowadził śledztwo.

      6

      Wiktor Forst nie odrywał wzroku od rozkładu lotów. W pewnym sensie stanowił odzwierciedlenie jego życia – destynacji było mnóstwo, ale wybór jedynie pozorny. Tak naprawdę były komisarz mógł wsiąść na pokład tylko jednego samolotu.

      Boeing 737-800 linii Ryanair miał wylądować na lotnisku w Alicante po trzech godzinach i czterdziestu pięciu minutach lotu. Wiktor miał znajdować się na pokładzie.

      Gdyby cokolwiek od niego zależało, być może obróciłby się na pięcie i opuścił lotnisko. A może kupiłby inny bilet i udał się w zupełnie inne miejsce. Gdzieś, gdzie mógłby się zgubić, uciec przed samym sobą.

      Los jednak pozbawił go wyboru.

      Nie, nie los. Zrobił to on sam, podejmując się tego, nad czym pracował od dawna. Wrócił do Zakopanego, przez długie miesiące nie ustawał w wysiłkach, aż w końcu udało mu się ustalić wszystko, czego potrzebował.

      Pracował w mieszkaniu przy Piaseckiego, szczelnie pokrywając ściany samoprzylepnymi żółtymi karteczkami. Miał ich w nadmiarze, kiedyś właściwie bez nich nie zaczynał śledztwa.

      Tyle że kiedyś miał do dyspozycji administracyjne zaplecze i legitymację służbową, nie wspominając już o policyjnym glocku, którego nosił w kaburze. Teraz był zdany wyłącznie na siebie i na to, co mógł pozyskać nielegalnie.

      Forst zdał bagaż, przeszedł przez kontrolę bezpieczeństwa, a potem wypił kawę w jednej z lotniskowych kawiarni. Obserwował powoli formującą się kolejkę przed bramkami. Sam miał bilet z pierwszeństwem wejścia na pokład. Nie uśmiechało mu się czekać w grupie ludzi, którzy z nudów zapewne prędzej czy później wciągnęliby samotnego podróżującego w niezobowiązującą rozmowę.

      Wsiadł do samolotu z duszą na ramieniu. Miał wrażenie, że w ostatniej chwili pojawi się ktoś, kto go zatrzyma. Po chwili jednak boeing oderwał się od płyty lotniska, a Wiktor odetchnął.

      Zdawał sobie sprawę, że nie czeka go nic dobrego, mimo to poczuł pewną ulgę, kiedy maszyna wzbiła się w powietrze. Być może dlatego, że z każdą upływającą sekundą oddalał się o kolejne dwieście metrów od miejsca, w którym tak naprawdę nie chciał być.

      Może właśnie z tego powodu opuszczał Polskę. Może wcale nie chodziło o odnalezienie człowieka, którego starał się namierzyć przez ostatnie miesiące. Może wszystko wynikało z tego, że próbował znaleźć sobie miejsce na Pomorzu, ale wszelkie próby okazały się daremne.

      Nie miało znaczenia, gdzie się znajdował. Nieustannie myślał o tym wszystkim, z czego odarła go Bestia z Giewontu. I o tym, że stał się jedynie strzępem człowieka, którym niegdyś był.

      Gdy boeing podchodził do lądowania w Alicante, Forst był już przekonany, że zmiana miejsca nie ma żadnego znaczenia. Czuł się jeszcze gorzej – i nie wynikało to z tego, że źle znosił świadomość braku kontroli podczas podróży samolotem.

      Opuścił halę przylotów, ciągnąc za sobą niewielką torbę podróżną. Mieściła się w niej właściwie cała jego garderoba. W Zakopanem zostawił rzeczy, których tak naprawdę nie potrzebował i z którymi mógł się pożegnać bez zastanowienia.

      Temperatura była wysoka, koszula szybko zaczęła kleić mu się