chcę pożyczyć od ciebie stówę, powinienem zacząć od jakiejś absurdalnej kwoty, poprosić choćby o tysiąc. Będziemy schodzić w dół, a tobie w końcu zrobi się głupio i tę stówę mi dasz.
– Mnie nigdy nie jest głupio.
– Nie szkodzi. Tak to obrazują normalni ludzie.
Rzeczywiście tak było, ale nie miała zamiaru tego przyznawać. Koncepcja z tłuczeniem ofiary znacznie bardziej do niej przemawiała.
– Na ile realnie liczymy? – spytał Oryński.
– Na mendel.
– Nie jestem oblatany w staropolskim.
– Rzeczywiście – przyznała. – Zapomniałam, że znacznie lepiej posługujesz się mową lokalsów ze Zbawiksa.
– Mówiłem ci, że nikt już tak…
– Ja cały czas to słyszę.
– Może to jakieś głosy w twojej głowie?
Rzucił tę uwagę lekko, niemal mimowolnie, a jednak było w niej coś, co świadczyło, że ma do niej pretensje. Nie dziwiła się. Na jego miejscu w ogóle nie podjęłaby się wspólnego prowadzenia sprawy. Co więcej, pewnie zerwałaby na dobre wszystkie kontakty.
– Tuzin to dwanaście, tyle pewnie wiesz – odezwała się. – Mendel piętnaście.
– Mhm.
– Kopa sześćdziesiąt, czyli pięć tuzinów lub cztery mendle. A gros to sto czterdzieści cztery, czyli tuzin tuzinów. Wszystko proste.
Oryński pokiwał głową z nadzwyczajną wdzięcznością.
– Dzięki – rzucił. – Znając już staropolskie miary, mogę spokojnie umierać.
– Spokojnie. Poczekaj na koniec sprawy Tesarewicza. Potem popełnisz jakieś efektowne prawnicze seppuku czy co tam masz w planach.
Ona też rzuciła uwagę luźno, ale na dobrą sprawę jego blada cera, podkrążone i przekrwione oczy pasowały do wizerunku osoby, której przynajmniej chwilowo przyszło do głowy, żeby ze sobą skończyć.
Szybko odsunęła tę absurdalną myśl. Przesadzała, a wszystko przez niepotrafiące się uspokoić hormony. Uznała, że najwyższa pora skupić uwagę na sprawie. Swoją i Zordona.
– Kormak wyczarował coś z tych cyfr? – spytała.
Oryński drgnął nerwowo, jakby powiedziała coś niepokojącego albo wyrwała go z głębokiego zamyślenia. Najwyraźniej nie ona jedna miała problemy ze skupieniem się. A on z deficytem snu odpływał zapewne jeszcze bardziej.
– Nie – powiedział. – Mogą właściwie odnosić się do czegokolwiek. Od oznaczenia uszczelki samoprzylepnej do drzwi i okien aż po kod pocztowy pewnej gminy w południowo-wschodnim Meksyku.
Chyłka zabębniła palcami o blat.
– Trzeba to zawęzić – odparła.
– Jak?
– Zapytać Tesarewicza, co mówią mu te liczby.
– Może nic.
– Nie – zaoponowała stanowczo. – Nieprzypadkowo znaleziono je przy młodym.
– Nieprzypadkowo, to znaczy…
– Dostaliśmy je jako wskazówkę, Watsonie.
Oryński spojrzał na nią z powątpiewaniem.
– Coś ci nie pasuje? Sherlock nie może być kobietą?
– Jakoś…
– Teraz płeć nie ma już żadnego znaczenia, Zordon – odparła, unosząc wzrok, jakby ubolewała nad kierunkiem, w którym zmierzał świat. – Brytyjskie Stowarzyszenie Medyczne wydało nawet zalecenie, byś nie mówił o mnie jako o „kobiecie w ciąży”, ale o „osobie w ciąży”.
– Zrobi się.
– W przeciwnym wypadku możesz przecież urazić tych wszystkich mężczyzn, którzy też zaszli.
– Tego byśmy nie chcieli.
– Nie, oczywiście, że nie. Natomiast chcielibyśmy poznać znaczenie tych cyfr, nieprawdaż?
– Mhm.
– A to osiągniemy tylko dzięki rozmowie z Tesarewiczem.
– Skąd ta pewność?
– Stąd, że skoro jest to wskazówka, to zaadresowano ją do konkretnej osoby. Stanowi sygnał przeznaczony dla kogoś, kto zna znaczenie tych liczb. A tym kimś jest właśnie nasz były opozycjonista.
– Może.
Jego rezerwa była dla niej niezrozumiała. Nie twierdziła przecież, że to zakonspirowana wiadomość, którą potrafił rozszyfrować jedynie Tadeusz.
– Ale możliwe jest też, że to przypadkowy świstek papieru. Skrawek faktury, rachunku…
– Technicy twierdzą, że nie.
– Raczej Szczerbiński twierdzi, że oni twierdzą – poprawił ją cicho.
– Nie ufasz mu, Zordon? Konkurentowi w walce o względy wybranki twojego serca? Nie może być.
– Byłemu.
– Co?
– O ile mnie pamięć nie myli, ta rywalizacja się zakończyła.
W gabinecie zaległa niewygodna cisza. Chyłka przypuszczała, że jeszcze kilka takich podchodów, a rzeczywiście będą musieli skończyć z żartami i porządnie się rozmówić. Problem polegał na tym, że nie miała pojęcia, czym by się to skończyło. I czym chciałaby, by się skończyło.
– Nie mamy teraz czasu na słonie w pokoju – oznajmiła.
Kordian uniósł brwi.
– Gigantyczne stworzenia, Zordon, które stoją obok nas, a my udajemy, że ich nie widzimy.
– Tak, wiem, co oznacza elephant in the room. Ale nie…
– Co? Chcesz udawać, że nie mamy o czym rozmawiać?
– Przeciwnie.
– W takim razie nie trzaskaj takich zdziwionych grymasów.
– Trudno tego nie robić, kiedy ma się do czynienia z wyjątkowo…
– I trzymaj nerwy na wodzy.
– W porządku – odparł, poprawiając nerwowo poły marynarki. – Ale mogę to robić jeszcze tylko przez pewien czas.
Westchnęła i podniosła się zza biurka. Spojrzała na zegarek i stwierdziła, że do umówionego spotkania z Tesarewiczem nie ma wystarczająco dużo czasu, by uporać się z tutejszym słoniem.
– Nadal nie wiem nawet, kim jest ojciec – dodał Kordian, też się podnosząc.
Stanęła przy oknie i wyjrzała na plac Defilad. Najpierw sprawa, potem osobiste problemy. Tak to zawsze wyglądało i powinno wyglądać nadal.
– Nie wiesz? – odbąknęła. – Kormak nie puścił pary?
– Nie.
– Myślałam, że wykaże się męską solidarnością.
– Przegrała w starciu z instynktem samozachowawczym.
Położyła dłonie na brzuchu i powiodła wzrokiem wzdłuż korkujących się Alei Jerozolimskich. Za chwilę powinni wyjść, o ile nie mieli zamiaru się spóźnić na widzenie.
– A potrzebne ci to do czegoś? – spytała. – On i tak nie dowie się, że jest ojcem.
– Może