Remigiusz Mróz

Oskarżenie. Joanna Chyłka. Tom 6


Скачать книгу

chcę pożyczyć od ciebie stówę, powinienem zacząć od jakiejś absurdalnej kwoty, poprosić choćby o tysiąc. Będziemy schodzić w dół, a tobie w końcu zrobi się głupio i tę stówę mi dasz.

      – Mnie nigdy nie jest głupio.

      – Nie szkodzi. Tak to obrazują normalni ludzie.

      Rzeczywiście tak było, ale nie miała zamiaru tego przyznawać. Koncepcja z tłuczeniem ofiary znacznie bardziej do niej przemawiała.

      – Na ile realnie liczymy? – spytał Oryński.

      – Na mendel.

      – Nie jestem oblatany w staropolskim.

      – Rzeczywiście – przyznała. – Zapomniałam, że znacznie lepiej posługujesz się mową lokalsów ze Zbawiksa.

      – Mówiłem ci, że nikt już tak…

      – Ja cały czas to słyszę.

      – Może to jakieś głosy w twojej głowie?

      Rzucił tę uwagę lekko, niemal mimowolnie, a jednak było w niej coś, co świadczyło, że ma do niej pretensje. Nie dziwiła się. Na jego miejscu w ogóle nie podjęłaby się wspólnego prowadzenia sprawy. Co więcej, pewnie zerwałaby na dobre wszystkie kontakty.

      – Tuzin to dwanaście, tyle pewnie wiesz – odezwała się. – Mendel piętnaście.

      – Mhm.

      – Kopa sześćdziesiąt, czyli pięć tuzinów lub cztery mendle. A gros to sto czterdzieści cztery, czyli tuzin tuzinów. Wszystko proste.

      Oryński pokiwał głową z nadzwyczajną wdzięcznością.

      – Dzięki – rzucił. – Znając już staropolskie miary, mogę spokojnie umierać.

      – Spokojnie. Poczekaj na koniec sprawy Tesarewicza. Potem popełnisz jakieś efektowne prawnicze seppuku czy co tam masz w planach.

      Ona też rzuciła uwagę luźno, ale na dobrą sprawę jego blada cera, podkrążone i przekrwione oczy pasowały do wizerunku osoby, której przynajmniej chwilowo przyszło do głowy, żeby ze sobą skończyć.

      Szybko odsunęła tę absurdalną myśl. Przesadzała, a wszystko przez niepotrafiące się uspokoić hormony. Uznała, że najwyższa pora skupić uwagę na sprawie. Swoją i Zordona.

      – Kormak wyczarował coś z tych cyfr? – spytała.

      Oryński drgnął nerwowo, jakby powiedziała coś niepokojącego albo wyrwała go z głębokiego zamyślenia. Najwyraźniej nie ona jedna miała problemy ze skupieniem się. A on z deficytem snu odpływał zapewne jeszcze bardziej.

      – Nie – powiedział. – Mogą właściwie odnosić się do czegokolwiek. Od oznaczenia uszczelki samoprzylepnej do drzwi i okien aż po kod pocztowy pewnej gminy w południowo-wschodnim Meksyku.

      Chyłka zabębniła palcami o blat.

      – Trzeba to zawęzić – odparła.

      – Jak?

      – Zapytać Tesarewicza, co mówią mu te liczby.

      – Może nic.

      – Nie – zaoponowała stanowczo. – Nieprzypadkowo znaleziono je przy młodym.

      – Nieprzypadkowo, to znaczy…

      – Dostaliśmy je jako wskazówkę, Watsonie.

      Oryński spojrzał na nią z powątpiewaniem.

      – Coś ci nie pasuje? Sherlock nie może być kobietą?

      – Jakoś…

      – Teraz płeć nie ma już żadnego znaczenia, Zordon – odparła, unosząc wzrok, jakby ubolewała nad kierunkiem, w którym zmierzał świat. – Brytyjskie Stowarzyszenie Medyczne wydało nawet zalecenie, byś nie mówił o mnie jako o „kobiecie w ciąży”, ale o „osobie w ciąży”.

      – Zrobi się.

      – W przeciwnym wypadku możesz przecież urazić tych wszystkich mężczyzn, którzy też zaszli.

      – Tego byśmy nie chcieli.

      – Nie, oczywiście, że nie. Natomiast chcielibyśmy poznać znaczenie tych cyfr, nieprawdaż?

      – Mhm.

      – A to osiągniemy tylko dzięki rozmowie z Tesarewiczem.

      – Skąd ta pewność?

      – Stąd, że skoro jest to wskazówka, to zaadresowano ją do konkretnej osoby. Stanowi sygnał przeznaczony dla kogoś, kto zna znaczenie tych liczb. A tym kimś jest właśnie nasz były opozycjonista.

      – Może.

      Jego rezerwa była dla niej niezrozumiała. Nie twierdziła przecież, że to zakonspirowana wiadomość, którą potrafił rozszyfrować jedynie Tadeusz.

      – Ale możliwe jest też, że to przypadkowy świstek papieru. Skrawek faktury, rachunku…

      – Technicy twierdzą, że nie.

      – Raczej Szczerbiński twierdzi, że oni twierdzą – poprawił ją cicho.

      – Nie ufasz mu, Zordon? Konkurentowi w walce o względy wybranki twojego serca? Nie może być.

      – Byłemu.

      – Co?

      – O ile mnie pamięć nie myli, ta rywalizacja się zakończyła.

      W gabinecie zaległa niewygodna cisza. Chyłka przypuszczała, że jeszcze kilka takich podchodów, a rzeczywiście będą musieli skończyć z żartami i porządnie się rozmówić. Problem polegał na tym, że nie miała pojęcia, czym by się to skończyło. I czym chciałaby, by się skończyło.

      – Nie mamy teraz czasu na słonie w pokoju – oznajmiła.

      Kordian uniósł brwi.

      – Gigantyczne stworzenia, Zordon, które stoją obok nas, a my udajemy, że ich nie widzimy.

      – Tak, wiem, co oznacza elephant in the room. Ale nie…

      – Co? Chcesz udawać, że nie mamy o czym rozmawiać?

      – Przeciwnie.

      – W takim razie nie trzaskaj takich zdziwionych grymasów.

      – Trudno tego nie robić, kiedy ma się do czynienia z wyjątkowo…

      – I trzymaj nerwy na wodzy.

      – W porządku – odparł, poprawiając nerwowo poły marynarki. – Ale mogę to robić jeszcze tylko przez pewien czas.

      Westchnęła i podniosła się zza biurka. Spojrzała na zegarek i stwierdziła, że do umówionego spotkania z Tesarewiczem nie ma wystarczająco dużo czasu, by uporać się z tutejszym słoniem.

      – Nadal nie wiem nawet, kim jest ojciec – dodał Kordian, też się podnosząc.

      Stanęła przy oknie i wyjrzała na plac Defilad. Najpierw sprawa, potem osobiste problemy. Tak to zawsze wyglądało i powinno wyglądać nadal.

      – Nie wiesz? – odbąknęła. – Kormak nie puścił pary?

      – Nie.

      – Myślałam, że wykaże się męską solidarnością.

      – Przegrała w starciu z instynktem samozachowawczym.

      Położyła dłonie na brzuchu i powiodła wzrokiem wzdłuż korkujących się Alei Jerozolimskich. Za chwilę powinni wyjść, o ile nie mieli zamiaru się spóźnić na widzenie.

      – A potrzebne ci to do czegoś? – spytała. – On i tak nie dowie się, że jest ojcem.

      – Może