cię nie skrzywdzę – odparł, biorąc ją w ramiona, i obietnicy tej dotrzymał do 28 maja 1985 roku, do wieczoru, kiedy poszedł wziąć kąpiel.
W pracy szło jej świetnie. Stanley podjął pracę jako kierowca ciężarówki rozwożącej pieczywo – za sto dolców tygodniowo. W październiku tego roku, kiedy otwarto Centrum Handlowe Traynor Flats, zaczął tam pracować w biurze H&R Block za sto pięćdziesiąt dolarów tygodniowo. W sumie zarabiali razem siedemnaście tysięcy rocznie, co wydawało się im nielichą sumą w czasach, kiedy galon benzyny kosztował trzydzieści pięć centów, a bochenek białego chleba o dziesięć centów mniej. W marcu 1973 roku bez pompy i fanfar Patty Uris przestała brać pigułki antykoncepcyjne.
W 1975 roku Stanley rzucił pracę dla H&R Block i otworzył własny interes. Rodzice obojga uznali to za nierozsądny krok. Nie żeby Stanley nie miał otwierać własnego interesu, uchowaj Boże, powinien to zrobić, ale jeszcze nie teraz, jeszcze jest na to za wcześnie, mówili zgodnie – w tej sytuacji będą musieli oboje żyć z pieniędzy Patty (przynajmniej dopóki ten darmozjad nie wyciągnie od niej wszystkiego, jak powiedział swemu bratu Herbert Blum któregoś ranka po nocy spędzonej na popijawie w kuchni, a później ja będę ich musiał utrzymywać). Rodzice zgodnie doszli do wniosku, że człowiek nawet nie powinien myśleć o otwieraniu własnego interesu, dopóki nie osiągnie bardziej dojrzałego wieku i nie zmądrzeje, czyli kiedy stuknie mu minimum siedemdziesiąt osiem lat.
I ponownie Stanley sprawiał wrażenie nad wyraz pewnego siebie. Był młody, przystojny, mądry i zdolny. Praca dla Blocków dała mu dobry start. To wszystko wiedział. Nie wiedział tylko, że Corridor Video, pionier w rodzącym się dopiero przemyśle wideo, miał zamiar zająć olbrzymią połać wydzierżawionego terenu niecałe dziesięć mil od przedmieścia, na które w 1979 roku przeprowadzili się Urisowie, i nie mógł wiedzieć, że niecały rok po pojawieniu się w Traynor firma Corridor stanie się rynkiem dla niezależnego marketingu. Nawet gdyby Stan dysponował tymi informacjami, to z całą pewnością nie uwierzyłby, że znajdzie się tam praca dla młodego amerykańskiego Żyda – okularnika, na którego twarzy często gościł uśmiech; który idąc, kołysał lekko biodrami; który poza pracą preferował noszenie starych, spranych dżinsów i na którego twarzy wciąż jeszcze można było dostrzec oznaki trądziku młodzieńczego.
A jednak się znalazła. Został zatrudniony. I wyglądało, jakby Stan przez cały czas wiedział, że tak się stanie. Podjąwszy pracę dla CV, w bardzo szybkim tempie zdał sobie sprawę, jak wysoko zaszedł. Trzydzieści tysięcy dolarów rocznie to był niezły kawał grosza.
– A to dopiero początek – rzekł Stanley do Patty tej nocy w łóżku. – W sierpniu interes rozrośnie się jak kukurydza na polu. Jeżeli tylko nikt nie wysadzi tej planety w powietrze, w ciągu najbliższych dziesięciu lat dorównają takim potentatom jak Kodak, Sony czy RCA.
– I co masz zamiar zrobić? – spytała, choć znała już odpowiedź.
– Powiem im, że praca dla nich będzie dla mnie prawdziwą przyjemnością – odparł i wybuchnął śmiechem, a potem przyciągnął ją do siebie i pocałował. Chwilę potem wszedł na nią i kochali się w miłosnym uniesieniu… ale nie spłodził dziecka.
Pracując dla CV, spotkał paru najbogatszych i najpotężniejszych ludzi z Atlanty. Oboje ze zdziwieniem stwierdzili, że to w większości całkiem równi faceci. Tamci dostrzegli, że ich akceptuje i jest życzliwy, a to rzadkie u kogoś z Północy. Patty przypomniała sobie, jak kiedyś Stanley pisał list do domu do rodziców. „Najbogatsi ludzie w Stanach żyją w Atlancie, w Georgii. Zamierzam pomóc paru z nich we wzbogaceniu się, a oni pomogą mi w zbiciu fortuny i nie będę należał do nikogo prócz mojej żony Patricii, a ponieważ ona jest już moja, myślę, że wszystko jest w najlepszym porządku”.
Niedługo potem wyprowadzili się z Traynor, a Stanley został akcjonariuszem spółki i miał pod sobą sześciu ludzi. W 1983 roku stan ich dochodów znalazł się na nieznanym dotąd terytorium; terytorium, które Patty znała jedynie ze słyszenia. To była bajeczna sześciocyfrowa kraina. Poszło to tak szybko i łatwo, jak włożenie adidasów w niedzielny poranek. To ją czasami przerażało. Raz żartem bąknęła coś o pakcie z diabłem. Stanley śmiał się do rozpuku, ale jej nie wydawało się to zabawne i chyba nigdy nie będzie. „Żółw nie mógł nam pomóc”. Czasem, zupełnie bez powodu, budziła się w nocy, mając w myślach te słowa jako jedyny fragment zapomnianego snu, i odwracała się do Stanleya, by go dotknąć, upewnić się, że nadal przy niej jest.
To było dobre życie – żadnych dzikich pijatyk, pozamałżeńskiego seksu, narkotyków, nudy ani gorzkich kłótni na temat tego, co powinni dalej robić. Była tylko jedna jedyna chmura. To jej matka wspomniała o niej pierwsza. I wyglądało na to, że to właśnie ona wywołała tę chmurę. Zrodziła się z pytania, które pojawiło się w jednym z listów Ruth Blum. Pisała do Patty raz na tydzień, a ten szczególny list przyszedł wczesną jesienią 1979 roku. Przysłano go na ich nowy adres z Traynor, a Patty przeczytała go w salonie zasłanym stertami kartonowych pudeł, zawierających cały ich dobytek, który teraz kojarzył się z powyrywanymi chwastami porzuconymi na polu, żeby zgniły.
Pod wieloma względami był to zwyczajny list z domu Ruth Blum – cztery niebieskie stroniczki zapisane gęstym maczkiem, każda z nagłówkiem „To tylko list od Ruth”. Jej bazgroły były niemal nieczytelne i Stanley skarżył się, że nie potrafił przeczytać ani jednego słowa napisanego przez teściową.
– A po co miałbyś czytać? – oparła Ruth.
W liście tym mama jak zwykle dzieliła się z nią najświeższymi plotkami, dla Ruth Blum wspomnienia były jak rzeka wypływająca z ruchomego punktu tu i teraz i tocząca swe wody poprzez coraz to nowe kaskady stosunków międzyludzkich. Wielu ludzi, o których pisała jej matka, blakło w pamięci Patty jak fotografie w starym albumie, ale dla Ruth one wszystkie pozostawały świeże. Jej troska o ich zdrowie i ciekawość związana z tym, co robili, nigdy nie słabła, a jej prognozy były wyjątkowo trafne. Ojciec nadal cierpiał na dotkliwe bóle żołądka. On był pewien, że to tylko zwykła niestrawność; myśl, że to mógł być wrzód (pisała), nie przyszła mu do głowy, dopóki nie zaczął kasłać krwią, a może nawet i wtedy nie. „Znasz swego ojca, kochanie – pracuje jak muł i czasami nawet tak myśli. Boże, wybacz mi tego typu określenia. Randi Harlengen poddała się operacji; wyjęli jej z jajników cysty wielkie jak piłki golfowe – dzięki Bogu nie miała guza, ale dwadzieścia siedem cyst, wyobrażasz sobie? Przecież z czymś takim można się wykończyć!”. To ta woda w Nowym Jorku, na pewno, no i powietrze w mieście jest strasznie zanieczyszczone, ale ona była przekonana, że to przez wodę. Niszczy człowieka od środka. Często dziękowała Bogu, że Patty i jej mąż wyjechali na wieś, gdzie zarówno powietrze, jak i woda – a woda w szczególności – były o wiele czystsze (dla Ruth całe Południe włącznie z Atlantą i Birmingham to była wieś). Ciotka Margaret znowu zaczęła się procesować z elektrownią. Stella Flanagan ponownie wyszła za mąż – niektórzy nigdy się niczego nie nauczą. Richiego Hubera znowu wylali z roboty.
I w samym środku tej słodkości, płytkiej gadki szmatki, zupełnie bez powodu, bez żadnego à propos, Ruth Blum zadała, niejako na marginesie, to przerażające pytanie: „No to kiedy ty i Stan uczynicie nas dziadkami? Jesteśmy już gotowi, aby rozpieścić jego (lub ją) do granic możliwości. A tymczasem, gdybyś tego nie zauważyła, Patty, my wcale nie stajemy się młodsi”. Potem zmieniła temat i zaczęła opowiadać o dziewczynie Brucknerów z końca ulicy, którą odesłano ze szkoły do domu, bo nie nosiła stanika i miała bluzkę, przez którą wszystko było widać.
Tęskniąc za ich starym domem w Traynor, czując się niepewnie i jakby trochę przestraszona tym, co mogło ją jeszcze czekać,