w tej chwili dziewczyna mknęła autostradą do domu. Mimo wszystko postanowił zaryzykować. Miał szczęście i udało mu się zastać ją w biurze. Wyjaśnił jej, o co mu chodziło, a ona poprosiła go, by dał jej piętnaście minut.
– Jestem ci winien przysługę, Carol – powiedział. W ciągu ostatnich trzech lat zarzucili grzecznościowe formułki typu „pan”, „pani” i zaczęli zwracać się do siebie po imieniu, pomimo że nigdy nie spotkali się twarzą w twarz.
– W porządku, możesz mi się zrewanżować – rzekła. – Powiedz coś głosem Kinky’ego Briefcase’a. Zrobisz to?
Bez chwili wahania – gdyby się zawahał, nie zdołałby wydobyć z siebie głosu – powiedział:
– Telewizyjny seksuolog Kinky Briefcase. Któregoś dnia przyszedł do mnie jeden facet, który chciał się dowiedzieć, jaki był najgorszy przypadek zarażenia się AIDS. – Jego głos przycichł nieznacznie, a jednocześnie zaczął mówić nieco szybciej i bardziej beztrosko. Był to bez wątpienia amerykański głos, choć mógł mimo wszystko przywołać wizję bogatego brytyjskiego kolonialisty, czarującego, naturalnie na swój sposób, i jakby odrobinę zepsutego. Richie nie miał pojęcia, kim naprawdę był Kinky Briefcase, ale wiedział, że ten człowiek zawsze nosił białe garnitury, czytywał „Esquire’a”, popijał drinki z wysokich szklanic i pachniał szamponem kokosowym. – Ja mu na to: Najgorsze byłoby, gdybym musiał tłumaczyć twojej matce, jak załapałeś to świństwo od tej Haitanki. To na razie, ludziska, mówił Kinky Briefcase, seksuolog, pamiętajcie. Jeżeli sam nie dasz rady, ja ci udzielę porady.
Carol Feeny wybuchnęła śmiechem.
– Idealne! Po prostu idealne! Mój chłopak nie wierzy, że potrafisz ot tak naśladować te głosy. Uważa, że używasz jakichś elektronicznych gadżetów czy jak…
– To kwestia talentu, moja droga – odparł Rich. Kinky Briefcase odszedł. Jego miejsce zajął W.C. Fields, w kapeluszu, z czerwonym nosem i torbą golfową na ramieniu. – Jestem tak przepełniony talentem, że musiałem pozatykać sobie wszystkie otwory w ciele, żeby ze mnie nie wyciekł jak… jak… no, żeby nie wypłynął.
Ponownie się roześmiała, a Rich zamknął oczy. Czuł, że zaczyna go boleć głowa.
– Bądź taka miła i sprawdź, co możesz dla mnie zrobić, dobrze? – spytał, wciąż jeszcze naśladując W.C. Fieldsa i wciąż mając w uszach jej śmiech, po czym odłożył słuchawkę. Teraz musiał znowu być sobą, a to nie wydawało się łatwe – trudniejsze niż kiedykolwiek. Łatwiej jest być dzielnym, kiedy się udaje kogoś innego. Właśnie wybierał buty i postanowił pozostać przy trampkach, kiedy telefon zadzwonił ponownie. To była Carol Feeny. Oddzwoniła w iście rekordowym tempie. Miał ochotę zacząć imitować głos Buforda Kissdrivela, ale stłumił to w sobie.
Załatwiła dla niego miejsce w pierwszej klasie samolotu American Airlines z Los Angeles do Bostonu. Odlot o dwudziestej pierwszej trzy, przylot na lotnisko Logana około piątej rano następnego dnia. Stamtąd o siódmej trzydzieści odlot Deltą do Bangor w Maine. Powinien być na miejscu o ósmej dwadzieścia. Z lotniska wynajętym samochodem pokona dwadzieścia sześć mil dzielących go od Derry. Tylko dwadzieścia sześć mil? – pomyślał Rich.
Czy to wszystko, Carol? Cóż, może i tak. W każdym razie licząc odległość w milach. Ale nie zdajesz sobie sprawy, jak naprawdę jest daleko do Derry. Zresztą ja też nie. Ale dowiem się. Jak mi Bóg miły, dowiem się.
– Nie wynajmowałam pokoju, bo nie powiedziałeś mi, jak długo zamierzasz tam zabawić. Czy…
– Nie, sam się tym zajmę – rzekł Rich, naśladując głos Buforda Kissdrivela. – Jesteś cudowna, moja droga, co ja bym bez ciebie zrobił. Bardzo dziękuję.
Odłożył delikatnie słuchawkę, podczas gdy ona jak zwykle się śmiała, a potem wykręcił 207-555-1212 – numer informacji stanu Maine. Chciał spytać o numer Derry Town House. Boże – to była nazwa z przeszłości. Nie myślał o Derry Town House od… dziesięciu? dwudziestu? dwudziestu pięciu lat? Choć to mogło wydawać się szalone, sądził, że co najmniej od dwudziestu pięciu lat, i gdyby Mike nie zadzwonił, prawdopodobnie ta nazwa nigdy więcej nie przyszłaby mu do głowy. A wiele lat temu właściwie codziennie przechodził obok tego wielkiego budynku z czerwonej cegły, kilkakrotnie nawet tamtędy przebiegał, ścigany przez Henry’ego Bowersa, Belcha Hugginsa i tego trzeciego olbrzyma, Victora Jakmutam, którzy wrzeszczeli za nim: „Dostaniemy cię, skurwysynu! Dostaniemy cię, gnoju! Dorwiemy cię, kurduplu! Dostaniesz za swoje, czterooki śmieciu!”. Czy kiedykolwiek im się to udało?
Zanim zdołał sobie przypomnieć, na linii dał się słyszeć głos operatora:
– Derry, centrala.
Derry! Boże! Nawet to słowo brzmiało dziwnie w jego ustach, wypowiadanie go przypominało całowanie antyku.
– Chciałbym się dowiedzieć, jaki jest numer do Derry Town House.
– Chwileczkę, proszę pana.
Nic z tego. Ten dom na pewno już nie istnieje. Wyburzono go w ramach projektu renowacji miasta. Postawiono tam Elks’ Hall albo kręgielnię, albo salon wideo. Albo może spłonął któregoś dnia aż do fundamentów, kiedy jakiś pijany w sztok dozorca zasnął w łóżku, trzymając w dłoni zapalonego papierosa. Wszystko przeminęło, Richie. Tak jak twoje okulary, z których zawsze wyśmiewał się Henry Bowers. Jak to leci w piosence Bruce’a Springsteena? Dni chwały… przemijają wraz z mrugnięciem oka młodej dziewczyny. Jakiej młodej dziewczyny? Jakiej? Bev. Oczywiście Bev…
– Town House mógł się zmienić, ale istniał nadal, bo mdły mechaniczny głos pojawił się na linii i zaczął recytować:
– Numer… jest… taki… dziewięć… cztery… jeden… osiem… dwa… osiem… dwa. Powtarzam… numer… jest… taki…
Ale Rich zapamiętał go już za pierwszym razem. Odwieszenie słuchawki, w której brzmiał ten ponury głos, sprawiło mu swoistą przyjemność. Bez trudu mógł sobie wyobrazić potężnego potwora informacji telefonicznej, zagrzebanego gdzieś głęboko pod ziemią, pocącego się nitami, z którego ciała wychodzą tysiące chromowanych błyszczących macek, dzierżących tysiące telefonów. Automatyczna wersja popularnego przeciwnika Spider-Mana, doktora Octopusa. Z każdym rokiem świat, w którym żył Rich, przypominał mu coraz bardziej olbrzymi elektroniczny nawiedzony dom, w którym cyfrowe duchy i przerażeni ludzie prowadzili niespokojną, chwiejną koegzystencję. Ciągle stoi. Parafrazując Paula Simona – ciągle stoi, i to po tylu latach.
Zadzwonił do hotelu, który po raz ostatni widział w dzieciństwie przez szkła swoich okularów w rogowej oprawie. Wykręcenie numeru 1-207-941-8282 było dziecinnie proste. Przyłożył słuchawkę do ucha, wyglądając przez olbrzymie okno swego studia. Dzieciaków z deskami już nie było. Jakaś para szła wolno wzdłuż plaży, trzymając się za ręce. Wydawali się niemal idealną reklamą do zdjęcia na stronę jednego z pokojów biura podróży, w którym pracowała Carol Feeny. Byli po prostu idealni. Gdyby nie fakt, że oboje nosili okulary.
Dostanę cię, ślepaku. Stłukę ci te twoje cyngle.
Criss, powiedział głos w jego myślach. Nazywał się Criss. Victor Criss. Nie była to informacja, na której mu szczególnie zależało, ale najwidoczniej jego zdanie niewiele tu znaczyło. Coś się działo tam, głęboko, w lochach, gdzie Rich Tozier przechowywał swoją prywatną kolekcję standardów sprzed lat. Drzwi zaczęły się otwierać.
Tylko że tam na dole nie ma płyt, prawda? Tam na dole nie jesteś Richiem „Płyciarzem” Tozierem z KLAD i człowiekiem tysiąca głosów, prawda? To, co się otwiera, to nie są drzwi, racja?
Próbował odpędzić od siebie