Rich Tozier. – Wracam do domu. Boże, dopomóż mi, wracam do domu.
Wrzucił bieg i ruszył. Raz jeszcze dziwił się, z jaką łatwością zdołał przecisnąć się przez szczelinę w pancerzu życia, który uważał za mocny i niezniszczalny. Jak łatwo było przemknąć na drugą stronę – przepłynąć z błękitu w czerń. Z błękitu w czerń, tak. To było to. A po drugiej stronie mógł się spodziewać praktycznie wszystkiego.
Ben Hanscom wypija drinka
Gdybyś owego wieczoru, 28 maja 1985 roku, chciał znaleźć człowieka, którego magazyn „Time” określał mianem „prawdopodobnie najbardziej obiecującego młodego architekta w Stanach” (Ochrona Energii Miejskiej i młodzi radykałowie – „Time” 15 sierpnia 1984 roku), musiałbyś wyjechać z Omaha na zachód autostradą międzystanową numer 80. Musiałbyś skorzystać z wyjazdu na Swedholm, a potem jechać wzdłuż Highway 81, do śródmieścia Swedholm, które jest niezbyt duże. Potem powinieneś skręcić na Highway 92 przy barze Bucky’ego („Naszą specjalnością są pieczone kurczaki”) i znalazłszy się za miastem, pruć śmiało aż do autostrady numer 63, która biegnie prosto jak strzała przez opuszczone miasteczko Gatlin, by w końcu doprowadzić cię do Hemingford Home. Śródmieście Hemingford Home sprawiało, że przy nim Swedholm wyglądało jak Nowy Jork; okręg handlowy składał się tu z ośmiu budynków – pięciu po jednej stronie i trzech po drugiej. Znajdowały się tam salon fryzjerski Kleen Kut (w oknie widnieje pożółkła karteczka z wypisanym na niej odręcznie piętnastoletnim tekstem: „Jeśli jesteś hipem, strzyż się gdzie indziej”) i stare kino. Były tam filia Nebraska Homeowners’ Bank, stacja benzynowa, apteka i sklep National Farmstead & Hardware Supply, spośród których tylko ten ostatni jako tako prosperował.
Na szarym końcu tego ciągu, nieco z dala od pozostałych budynków, niczym parias stał typowy, zwyczajny przydrożny bar – Czerwone Koło. Gdybyś dotarł aż tak daleko, na parkingu pokrytym dziurami i kurzem dostrzegłbyś także starego cadillaca convertible rocznik 1968, z podwójnymi antenami CB z tyłu. Na jego przedniej tablicy rejestracyjnej widniał chełpliwy napis: „cadillac Bena”. A już wewnątrz, gdybyś podszedł do baru, natrafiłbyś na tego, kogo szukasz, czyli wychudłego, ogorzałego mężczyznę w bawełnianej koszuli, spranych dżinsach i roboczych butach. Na twarzy tego faceta prócz małych kurzych łapek w kącikach oczu nie zauważyłbyś ani jednej zmarszczki. Miał trzydzieści osiem lat, ale wyglądał jakieś dziesięć lat młodziej.
– Witam, panie Hanscom – powiedział Ricky Lee, kładąc na barze papierową serwetkę, gdy Ben usiadł. Ricky Lee sprawiał wrażenie zaskoczonego i tak było w istocie. Nigdy dotąd Hanscom nie pojawił się w barze w tygodniu. Przychodził co piątek na dwa piwa i co sobota, kiedy pozwalał sobie na dwa lub trzy piwa więcej. Zawsze pytał o trzech chłopaków Ricky’ego Lee. I zawsze gdy wychodził, zostawiał pięć dolców napiwku pod kuflem. Należał do ulubionych klientów Ricky’ego Lee, który lubił z nim rozmawiać i szanował go jako dobrego fachowca. Dziesięć dolarów tygodniowo (i pięćdziesiątka w okresie świąt, zostawiana pod kuflem w barze) to było w sam raz, ale o wiele bardziej liczyła się tu sama obecność Hanscoma. Kulturalne towarzystwo zawsze należało do rzadkości, a już na takim zadupiu jak to było prawdziwym skarbem.
Choć korzenie Hanscoma sięgały Nowej Anglii, a college kończył w Kalifornii, miał w sobie trochę więcej niż tylko szczyptę typowo teksańskiej ekstrawagancji. Ricky Lee liczył na piątkowe i sobotnie wizyty Hanscoma w barze, bo przekonał się, że tamten jest niezawodny. Pan Hanscom mógł budować drapacz chmur w Nowym Jorku (miał już na koncie trzy budynki w mieście, o których się mówiło), nową galerię sztuki w Redondo Beach czy gmach handlowy w Salt Lake City, ale kiedy przychodził w piątkowy wieczór około ósmej, wpół do dziewiątej, wchodził do baru tak nonszalancko, jak ktoś, kto mieszka po drugiej stronie miasta i zdecydował się wpaść do knajpy, bo akurat nie było nic ciekawego w telewizji. Miał własnego learjeta i prywatny pas startowy na swojej farmie w Junkins.
Przed dwoma laty był w Londynie, najpierw projektował, a potem nadzorował budowę nowego gmachu BBC (w prasie brytyjskiej do dziś trwała zażarta debata na ten temat). Wymieniono ostre za i przeciw. Według „Guardiana” był to „zapewne najpiękniejszy budynek, jaki wzniesiono w Londynie w ciągu ubiegłych dwudziestu lat”; dziennikarz gazety „Mirror” miał inne zdanie: „Pomijając twarz mojej teściowej po wyjściu na czworakach z pubu, to najokropniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem”.
Kiedy Hanscom dostał tę robotę, Ricky Lee pomyślał: Cóż, może jeszcze kiedyś go zobaczę. A może on po prostu o nas zapomni. I rzeczywiście, w piątkowy wieczór, po tym jak Ben Hanscom wyjechał i wszelki ślad po nim zaginął, Ricky Lee bezskutecznie pomiędzy ósmą a dziewiątą trzydzieści patrzył na otwierające się drzwi do baru. Może kiedyś tu wróci.
„Kiedyś” okazało się następnym wieczorem. Kwadrans po dziewiątej drzwi otwarły się i Ben Hanscom wszedł do środka, ubrany w swoje stare dżinsy, podkoszulek z napisem GO’BAMA i buty robocze. Wyglądał tak, jakby w ogóle nie wyjeżdżał z miasta. I kiedy Ricky Lee niemal z radością zawołał: „Hej, panie Hanscom! Chryste! Co pan tu robi!”, Ben się zdziwił, jakby to, że tu się znalazł, nie było niczym niezwykłym. Bądź co bądź podczas swej dwuletniej pracy dla BBC wpadał do baru regularnie co sobota. Jak powiedział Ricky’emu Lee, każdego sobotniego ranka o jedenastej opuszczał Londyn na pokładzie concorde’a i lądował na lotnisku Kennedy’ego w Nowym Jorku o dziesiątej piętnaście (czterdzieści pięć minut przed opuszczeniem Londynu – przynajmniej zgodnie ze wskazaniem zegarka).
Tam czekała już na niego limuzyna, aby zabrać go na lotnisko Teterboro w New Jersey, i jazda ta w sobotni ranek nie trwała zwykle dłużej niż godzinę! Przed południem bez problemów zasiadał w kabinie swego leara i o czternastej trzydzieści lądował na pasie w Junkins. „Jeżeli prułeś na zachód dostatecznie szybko – powiedział Ricky’emu – mogło ci się wydawać, że dzień trwa wiecznie”. Potem zwykle ucinał sobie dwugodzinną drzemkę, spędzał godzinę ze swoim majstrem, pół godziny z sekretarką, jadł kolację i szedł do baru na godzinkę czy półtorej. Zawsze przychodził sam i zawsze sam wychodził, choć Bóg jeden wiedział, że w tej części Nebraski była cała masa kobiet, które dałyby wiele, aby pójść z nim do łóżka. Po powrocie na farmę spał przez sześć godzin, a potem cały proces powtarzał się, tyle że w odwrotną stronę. Wszyscy goście Ricky’ego byli pod wrażeniem, gdy słuchali tej opowieści. „Może to pedał” powiedziała mu kiedyś jakaś kobieta. Ricky Lee popatrzył na nią taksująco; przyjrzał się jej starannie ułożonym włosom, świetnie skrojonej kreacji, która z pewnością pochodziła od jednego z bardziej znanych projektantów mody, diamentowym kolczykom w uszach i jej oczom i wiedział, że musiała pochodzić ze Wschodu – najprawdopodobniej z Nowego Jorku. Zapewne przyjechała tu z wizytą do rodziny albo starej koleżanki ze szkoły i nie mogła się już doczekać powrotu do domu.
– Nie – odrzekł – pan Hanscom nie jest ciotą.
Wyjęła paczkę dolarów z torebki i włożywszy papierosa do ust, trzymała go pomiędzy swymi błyszczącymi czerwienią wargami, czekając, aż poda jej ogień.
– Skąd pan wie? – spytała, uśmiechając się nieznacznie.
– Po prostu wiem – odparł. Wiedział. Miał chęć jej powiedzieć, że to najbardziej samotny mężczyzna, jakiego w życiu spotkał. Ale nie powiedział tego tej kobiecie z Nowego Jorku, która traktowała go jak jeszcze jedną atrakcję turystyczną tutejszego regionu.
Dziś wieczorem Hanscom wyglądał na pobladłego i jakby trochę zakłopotanego.
– Czołem, Ricky Lee – powiedział, siadając, a potem zaczął przyglądać się swoim dłoniom.
Ricky