Ricky’ego Lee było bardzo prawdopodobne, że Hanscom cierpiał na typowy przypadek tremy zawodowej. Nic w tym dziwnego i, rzecz jasna, nic złego. Kiedy stajesz się dostatecznie duży, by zostać zauważonym, masz prawo się bać o swoją przyszłość.
A może po prostu był chory. Ostatnio w okolicy sporo ludzi skarżyło się na różne dolegliwości. Ricky Lee wyjął spod baru kufel i sięgnął ręką w stronę kurka olympii.
– Nie rób tego, Ricky Lee.
Ricky Lee odwrócił się, zaskoczony, a kiedy Ben Hanscom uniósł wzrok znad swoich rąk, poczuł, że ogarnia go przerażenie. Bo Bena Hanscoma nie dręczyła trema ani żadne choróbsko. Nic z tych rzeczy. Wyglądał, jakby przydarzyło mu się coś strasznego, i próbował zrozumieć, co się właściwie stało.
Ktoś umarł. Nie jest żonaty, ale każdy człowiek ma rodzinę i wygląda na to, że jeden z jego bliskich właśnie gryzie ziemię. Tak. To na pewno to. Bez dwóch zdań.
Któryś z gości wrzucił ćwierćdolarówkę do szafy grającej i Barbara Mandrell zaczęła śpiewać o pijanym mężczyźnie i samotnej kobiecie.
– Dobrze się pan czuje, panie Hanscom?
Ben Hanscom spojrzał na Ricky’ego Lee oczyma, które nagle wyglądały dziesięć – nie, dwadzieścia lat starzej niż reszta jego twarzy, i Ricky Lee ze zdziwieniem spostrzegł, że włosy Hanscoma pokryte były nitkami siwizny. Nigdy dotąd nie zauważył u niego siwych włosów.
Hanscom się uśmiechnął. Uśmiech był upiorny, przerażający. Jak uśmiech trupa.
– Nie sądzę, Ricky Lee. Nie. Nie dzisiaj. I chyba już nigdy nie będę się dobrze czuł.
Ricky Lee odstawił kufel i podszedł do miejsca, gdzie siedział Hanscom. Bar, jak zwykle w poniedziałkowy wieczór po sezonie, świecił pustkami. Znajdowało się w nim zaledwie dwudziestu klientów. Annie siedziała przy drzwiach w kuchni, grając w karty z kucharzem.
– Złe wieści, panie Hanscom?
– O tak, złe wieści. Złe wieści z domu. – Spojrzał na Ricky’ego Lee. Patrzył wprost na niego.
– Przykro mi to słyszeć, panie Hanscom.
– Dziękuję, Ricky Lee.
Zamilkł i Ricky Lee już chciał zapytać, czy mógłby coś dla niego zrobić, gdy Hanscom powiedział:
– Jaką masz tu whisky, Ricky Lee?
– Dla wszystkich innych, którzy tu przychodzą, four roses – odparł Ricky Lee. – Ale myślę, że dla pana znajdzie się odrobina wild turkey.
Hanscom, słysząc to, uśmiechnął się pod nosem.
– Miło mi to słyszeć, Ricky Lee. Daj tu ten kufel. I nalej mi do niego wild turkey. Do pełna.
– Do pełna? – spytał zaskoczony Ricky Lee. – Chryste, będę musiał pana stąd wynosić albo wezwać ambulans!
– Nie dziś – odparł Hanscom. – Nie sądzę.
Ricky Lee z uwagą spojrzał Hanscomowi w oczy, jakby chciał się przekonać, że tamten nie żartuje, i nie zajęło mu to więcej niż sekundę. Nie. Ben Hanscom nie żartował. Ricky wyjął zza baru kufel i wyjął z półki pod barkiem butelkę wild turkey. Szyjka butelki zabrzęczała o brzeg kufla, kiedy zaczął go napełniać. Patrzył wbrew sobie z fascynacją, jak whisky wlewa się do kufla. Ricky Lee uznał, że Ben Hanscom miał w sobie więcej niż tylko szczyptę Teksańczyka. To musiała być największa pieprzona porcja whisky, jaką podał w życiu. I wątpił, czy jeszcze kiedykolwiek będzie miał okazję powtórzyć ten wyczyn. Kurwa. Przyjdzie mi wzywać pogotowie. Jak to wypije, to ani chybi wyzionie ducha. Mimo to jednak wypełnił, jak należy, swoją powinność i postawił kufel przed Hanscomem. Kiedyś ojciec powiedział mu, że jeśli facet jest przy zdrowych zmysłach, powinien dostać to, czego chce, nawet gdyby to miał być kufel szczyn czy trucizny. Ricky nie wiedział, czy to była dobra, czy zła rada, ale zdawał sobie sprawę, że dopóki bar stanowił jego jedyne źródło utrzymania, ojcowskie słowa były lekarstwem na żarłoczne niczym rak wyrzuty sumienia. Hanscom przez długą chwilę przyglądał się w zamyśleniu stojącemu przed nim mamuciemu drinkowi, a potem zapytał:
– Ile ci jestem za to winien, Ricky Lee?
Ricky Lee wolno pokręcił głową, wpatrując się w kufel; nie chciał unieść wzroku i spojrzeć w niewidzące, jakby zamyślone oczy tamtego.
– To na koszt firmy.
Hanscom ponownie się uśmiechnął – tym razem bardziej naturalnie.
– Wobec tego dziękuję, Ricky Lee. A teraz pokażę ci coś, czego się nauczyłem w Peru w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym ósmym roku. Pracowałem wtedy z niejakim Frankiem Billingsem, mógłbyś powiedzieć, że go dublowałem. Frank Billings był, jak sądzę, najlepszym pierdolonym architektem na świecie. Złapał gorączkę i lekarze zaczęli go szprycować całą masą antybiotyków, ale to nie skutkowało. Chorował przez dwa tygodnie, a potem umarł. A teraz pokażę ci coś, czego nauczyłem się od Indian, którzy pracowali nad tamtejszym projektem. Woda ognista, jaką się tam pija, to naprawdę mocny trunek. Pociągniesz łyk i już myślisz, że to nic takiego, kiedy nagle czujesz, jakby ktoś wcisnął ci do ust palnik acetylenowy i odkręcił kurek na pełną moc. Ale Indianie piją to jak coca-colę i rzadko kiedy widziałem, żeby któryś z nich był zalany, a już nigdy nie zauważyłem, aby ktokolwiek spośród nich miał kaca. Nigdy dotąd tego nie próbowałem. Ale myślę, że dziś to zrobię. Przynieś mi parę plasterków cytryny, proszę.
Ricky Lee przyniósł mu cztery i położył na świeżej serwetce tuż obok kufla pełnego whisky. Hanscom wziął do ręki jeden z nich, odchylił głowę do tyłu jak człowiek, który zakrapia sobie oczy, a potem zaczął wyciskać sok cytrynowy do prawej dziurki od nosa.
– Jezus Maria! – krzyknął przerażony Ricky Lee.
Gardło Hanscoma zaczęło pracować. Jego policzki pokraśniały… a potem Ricky Lee zobaczył łzy spływające po bokach jego twarzy w stronę uszu. Z szafy grającej dobiegały dźwięki piosenki w wykonaniu zespołu Spinners. „O Panie, po prostu nie wiem, ile dam jeszcze radę wytrzymać”, śpiewał zespół.
Hanscom na oślep sięgnął ręką w stronę blatu baru, odnalazł palcami drugi kawałek cytryny i wycisnął sok do drugiej dziurki.
– Pan się, kurwa, zabije – wyszeptał Ricky Lee. Hanscom rzucił oba wyciśnięte plasterki cytryny na blat baru.
Miał zaczerwienione oczy i oddychał spazmatycznie. Z obu jego nozdrzy ściekał czysty sok cytryny, spływając w stronę kącików ust. Sięgnął po kufel, uniósł go i wypił jedną trzecią zawartości.
Ricky Lee niczym skamieniały patrzył, jak jego grdyka unosiła się i rytmicznie opadała. Hanscom odstawił kufel, wzdrygnął się dwukrotnie, a potem skinął głową. Spojrzał na Ricky’ego Lee i uśmiechnął się słabiutko. Jego oczy nie były już czerwone.
– Działa dokładnie tak, jak mówili. Jesteś tak cholernie zajęty tym, co się dzieje z twoim nosem, że w ogóle nie zdajesz sobie sprawy z tego, co przepływa ci przez gardło.
– Pan oszalał, panie Hanscom – powiedział Ricky Lee.
– Możesz się założyć o swoje futro – odparł Ben Hanscom. – Pamiętasz to, Ricky Lee? Mówiliśmy tak, gdy byliśmy dziećmi. „Możesz się założyć o swoje futro”. Czy wspominałem ci już kiedyś, że byłem gruby?
– Nie, proszę pana, nigdy – wyszeptał Ricky Lee. Był teraz przekonany, że Hanscom otrzymał przerażającą