w postaci klienta rozpartego na tylnym siedzeniu, zatruwającego powietrze dymem z wielkiego cygara i pytającego Eddiego, czy wie, gdzie można zarwać jakąś niezłą dupę albo zdobyć trochę koki – a zwykle chodziło o jedno i drugie.
Jazda z klasą, o tak, pomyślał, z większą klasą mógłbyś jechać chyba tylko karawanem, ale nie martw się, Eddie, bo prawdopodobnie właśnie tak stamtąd wrócisz, a raczej cię przywiozą. Jeżeli będzie jeszcze co zbierać, ma się rozumieć.
– Eddie?
Dwudziesta pierwsza dwadzieścia. Dosyć czasu, aby z nią porozmawiać, aby ją ułagodzić. Rzecz jasna byłoby lepiej, gdyby tego wieczoru miała kolejną umówioną partyjkę wista, dzięki czemu mógłby wymknąć się cichaczem, zostawiając kartkę pod magnesem na drzwiach lodówki (zawsze zostawiał kartki dla Myry na drzwiach lodówki, bo w ten sposób miał pewność, że ona ich nie przeoczy). Tego typu wyjazd – a raczej ucieczka – byłby niezbyt dobrym wyjściem, ale z pewnością lepszym niż to, z czym miał teraz do czynienia. To tak jakby musiał opuszczać dom raz po raz – a jest to takie trudne i w dodatku robił to trzykrotnie.
Czasami dom jest tam, gdzie serce twoje, pomyślał w duchu Eddie. Wierzę w to, stary. Bobby Frost powiedział, że dom to takie miejsce, które gdy tam przyjedziesz, zawsze cię przyjmie. Niestety, jest to również miejsce, które gdy już tam zawitasz, nie ma ochoty cię wypuścić.
Stał przy schodach, utraciwszy chwilowo zapał do działania i przepełniony strachem. Oddychał chrapliwie i patrzył na szlochającą żonę.
– Chodź ze mną na dół, to powiem ci tyle, ile będę mógł.
Eddie postawił torbę z lekarstwami i walizkę z ubraniami w korytarzu przy drzwiach wyjściowych. I wtedy przypomniał sobie coś… a raczej duch jego matki, która nie żyła już od wielu lat, przypomniał mu o tym.
Wiesz, że kiedy przemoczysz nogi, to zawsze masz gorączkę, Eddie. Nie jesteś taki jak inni ludzie, masz bardzo słaby układ odpornościowy, musisz być ostrożny. I dlatego zawsze, kiedy pada, musisz nosić kalosze.
W Derry często padało.
Eddie otworzył drzwiczki szafy, zdjął z haczyka plastikową torebkę z kaloszami i włożył ją do walizki z ubraniami.
Dobry z ciebie chłopiec, Eddie.
On i Myra właśnie oglądali telewizję, kiedy zaczął się ten koszmar. Eddie wszedł do pokoju telewizyjnego i włączył guzik, który zmniejszał ekran odbiornika Mural/Vision. Ekran był tak duży, że Freeman McNeil wyglądał na nim jak gość z Brobdingnagu. Wziął do ręki słuchawkę telefonu i zadzwonił po taksówkę. Przyjmujący zgłoszenie powiedział mu, że wóz zostanie podstawiony za piętnaście minut. Eddie odparł, że nie ma sprawy.
Odłożył słuchawkę i zdjął swój aspirator z szafki, na której stał ich drogi odtwarzacz kompaktów marki Sony.
Wydałem tysiąc pięćset dolców, kupując ten sprzęt, żeby Myra nie uroniła ani jednej złotej nuty z płyt swego ulubieńca, Barry’ego Manilowa, i zestawów „najwspanialszych przebojów”, pomyślał i nagle ogarnęło go poczucie winy. To nie było fair i dobrze zdawał sobie z tego sprawę. Myra byłaby równie szczęśliwa, mając zestaw starych porysowanych płyt, wcale nie potrzebowała nowiutkich, lśniących krążków kompaktowych, podobnie jak byłaby szczęśliwa, gdyby aż do starości przyszło im mieszkać w tym małym czteropokojowym domku w Queens.
Eddie kupił aparaturę stereo z tych samych powodów co wielki piętrowy dom na Long Island, wewnątrz którego grzechotali jak dwa małe ziarenka fasoli w blaszanej puszce – po pierwsze dlatego, że było go na to stać, a po drugie, ze względu na miękki, pełen zgrozy, a niekiedy zdumienia, zawsze nieprzejednany głos jego matki. Zdawało się, że w ten sposób mówi: Zrobiłem to, mamo! Dokonałem tego! Spójrz tylko, mamo! Czy teraz będziesz łaskawa zamknąć się na jakiś czas?
Eddie włożył aspirator do ust i jak człowiek, który naśladuje popełnianie samobójstwa, nacisnął spust. Obrzydliwie słodka chmura wpadła mu do ust. Spłynęła do gardła. Eddie odetchnął głęboko. Czuł, jak jego krtań, która była już prawie zaciśnięta, znowu zaczyna się otwierać. Uczucie ucisku w piersiach zelżało i nagle usłyszał w myślach głosy duchów.
– Czy dostał pan ode mnie wiadomość?
– Dostałem, pani Kaspbrak, ale…
– W razie gdyby pan nie umiał czytać, trenerze Black, przeczytam ją panu osobiście. Jest pan gotowy?
– Pani Kaspbrak…
– Świetnie. No to zaczynam. Niech pan słucha uważnie. Gotowy? Mój Eddie nie może uprawiać ćwiczeń fizycznych. Powtarzam, nie może uprawiać ćwiczeń fizycznych. Jest bardzo delikatny i jak biega… albo skacze…
– Pani Kaspbrak, mam w aktach w moim biurze wyniki ostatnich testów Eddiego, wszystko zgodnie z zaleceniami. Wynika z nich, że Eddie jest może trochę zbyt niski jak na swój wiek, ale pod innymi względami całkiem normalny. Właśnie dlatego zadzwoniłem do pani lekarza, aby się upewnić, że…
– Twierdzi pan, że kłamię, trenerze Black? Czy tak? No to proszę. Oto on. Eddie stoi tu, obok mnie! Słyszy pan, jak on oddycha? Słyszy pan?
– Mamo… proszę… czuję się dobrze.
– Eddie, przecież wiesz, jak jest. Nauczyłam cię, nie należy przeszkadzać starszym.
– Słyszę go, pani Kaspbrak, ale…
– Słyszy pan? Dobrze! Bo myślałam, że może pan ogłuchł! Jego oddech przypomina sapanie ciężarówki sunącej pod górę na pierwszym biegu, czyż nie? A jeżeli to nie jest astma…
– Mamo, ja…
– Cicho bądź, Eddie, nie przerywaj mi ponownie. Jeżeli to nie jest astma, trenerze Black, to ja jestem królową Elżbietą!
– Pani Kaspbrak. Eddie na zajęciach WF-u sprawia wrażenie radosnego, zdrowego i szczęśliwego chłopca. Uwielbia gry i zabawy i naprawdę szybko biega. W mojej rozmowie z doktorem Baynesem padło określenie „zaburzenia psychosomatyczne”. Zastanawiam się, czy brała pani pod uwagę, że…
– …że mój syn jest wariatem? Czy to stara się pan powiedzieć? Czy próbuje pan w ten sposób powiedzieć, że mój syn jest wariatem?
– Nie, ale…
– Jest delikatny.
– Pani Kaspbrak…
– Mój syn jest bardzo delikatny.
– Pani Kaspbrak. Doktor Baynes potwierdził, że nie odnajduje u niego żadnych…
…fizycznych anomalii czy objawów choroby, dokończył w myślach Eddie. Po raz pierwszy od lat przypomniał sobie upokarzające spotkanie w sali gimnastycznej, kiedy to jego matka wydzierała się na trenera Blacka, a on kulił się w sobie i powoli przełykał ślinę, podczas gdy inne dzieciaki zebrały się pod jednym z koszy i przyglądały się im z uwagą. Nie było to jedyne wspomnienie, które ożywił telefon Mike’a Hanlona. Wiedział o tym. Czuł, że cała masa innych tylko czeka, aby się ujawnić, skryta gdzieś w głębinach jego umysłu. I wiedział, że to niebawem nastąpi. Był o tym przekonany. Jaką cenę przyjdzie mu za to zapłacić? Cenę normalności? Być może. Połowę… ceny. Szkody spowodowane przez wodę i dym. Wszystko minie.
– Żadnych fizycznych anomalii czy objawów choroby – powtórzył, wziął głęboki oddech, wzdrygnął się i włożył aspirator do kieszeni.
– Eddie – powiedziała Myra. – Proszę, powiedz mi, o co w tym wszystkim chodzi.
Na jej rumianych policzkach lśniły ślady łez. Jej dłonie