do ucha – wiele razy rozpaczaliśmy nad twoim życiem…”). W 1944 roku jego matka ważyła względnie mało, czyli około stu osiemdziesięciu funtów. Uczynił to porównanie, które jak przypuszczał, miało być jego ostatnią próbą powstrzymania się przed popełnieniem psychologicznego kazirodztwa. Spojrzał na matkę, potem na Myrę, a następnie znowu na matkę. Mogły być siostrami. Podobieństwo wprost rzucało się w oczy.
Eddie popatrzył na dwa niemal identyczne zdjęcia i przyrzekł sobie, że nie zrobi niczego głupiego. Wiedział, że chłopaki z pracy zaczęli już opowiadać kawały o Jacku Spracie i jego żonie, ale nie znali nawet połowy prawdy. Żarty i docinki jeszcze by zniósł, ale czy chciał być klownem w takim freudowskim cyrku? Nie. Nie chciał. Rzuci Myrę. Zostawi ją i zrobi to delikatnie, bo ona naprawdę była bardzo słodką osóbką i miała jeszcze mniej doświadczenia z mężczyznami niż on z kobietami. A potem, kiedy ta kobieta zniknie wreszcie z jego życia, zacznie pobierać lekcje tenisa, o których myślał już od dawna („Eddie na zajęciach WF-u sprawia wrażenie radosnego, zdrowego i szczęśliwego chłopca”), albo załatwi sobie wejściówkę na baseny w hotelu Plaza („Eddie uwielbia gry i zabawy”), nie mówiąc już o klubie fitness, który otwarto przy Trzeciej Alei, naprzeciw jego garażu.
„Eddie biega całkiem szybko, biega szybko, kiedy nie ma pani w pobliżu, biega szybko, kiedy w pobliżu nie ma nikogo, kto przypomniałby mu, jaki jest delikatny! Widzę w jego twarzy, pani Kaspbrak, że on wie, nawet teraz, w wieku dziewięciu lat, wie, że największą przysługą, jaką mógłby sobie wyświadczyć, byłaby ucieczka, ucieczka tam, dokąd pani, pani Kaspbrak, nie chce go puścić, a on powinien tam pobiec, popędzić tam ile sił w nogach, najszybciej, jak tylko potrafi”.
W końcu i tak ożenił się z Myrą. Stary styl i stare nawyki okazały się po prostu zbyt silne. Dom był miejscem, do którego – kiedy się już tam znalazłeś – przykuwano cię jak psa łańcuchowego. O tak, mógł pokonać ducha swojej matki. To trudne, ale wiedział, że zdoła tego dokonać, gdyby to rozwiązywało całą sprawę. Ale nie rozwiązywało. To Myra zaczęła wolniutko, krok za krokiem, pozbawiać go niezależności. To ona otoczyła go kokonem troski, przybiła gwoździami opieki i zakuła w kajdany słodkiej niewoli. Myra jak jego matka zgłębiła ostatecznie tajniki jego charakteru (z opłakanym skutkiem dla niego samego). Eddie był bardziej delikatny, bo czasami przypuszczał, że w ogóle nie był delikatny. Eddie potrzebował ochrony przed własną brawurą, która niekiedy, jak się zdawało, brała nad nim górę.
W deszczowe dni Myra zawsze wyjmowała jego kalosze z plastikowej torebki w szafie i stawiała je pod wieszakiem przy drzwiach. Obok jego talerza z pszenicznym tostem (bez masła) każdego ranka znajdowała się miseczka czegoś, co mogło w pierwszej chwili być wzięte za wielokolorową owsiankę, ale co po dokładnym przyjrzeniu się okazywało się całą gamą witamin. Myra, podobnie jak jego matka, rozumiała go, tak że nie widział dla siebie najmniejszej szansy. Jako młody kawaler trzykrotnie zostawiał matkę i trzykrotnie powracał do domu. Do niej. A także później, cztery lata po tym, jak jego matka wyzionęła ducha w korytarzu swego apartamentu w Queens, blokując drzwi frontowe tak dokładnie swoim potężnym ciałem, że pielęgniarze z pogotowia (wezwani przez ludzi z dołu zaalarmowanych hukiem, spowodowanym przez upadek pani Kaspbrak na deski, gdzie oczekiwała ostatecznego rozliczenia) musieli włamać się przez zamknięte drzwi pomiędzy kuchnią a schodami przeciwpożarowymi. Wtedy wierzył, że wrócił do domu po raz ostatni – znowu w domu, znowu w domu, wreszcie znowu jestem w domu. Myra była potężną, grubą kobietą, ale miała w sobie to coś, była słodka i rzeczywiście nie miał już najmniejszej szansy. Przyciągała go do siebie tym fatalnym, hipnotyzującym wężowym okiem zrozumienia. Wtedy myślał, że powrócił do domu już na zawsze.
Ale może się myliłem, pomyślał. Może tu nie jest dom, może nigdy nim nie był. Może dom to miejsce, do którego muszę udać się dzisiejszego wieczoru. Dom to miejsce, w którym – kiedy już się tam znajdziesz – musisz wreszcie stawić czoło istocie czającej się w ciemności.
Wzdrygnął się bezradnie, jakby wyszedł na deszcz bez kaloszy i złapał paskudną grypę.
– Eddie, proszę!
Znowu zaczęła płakać. Łzy były jej ostatnią linią obrony, podobnie jak u jego matki. Stanowiły łagodną broń o działaniu paraliżującym, która za pomocą łagodności i tkliwości wykuwa szczelinę w najtwardszym pancerzu. Nie żeby kiedykolwiek przywdziewał pancerz. Zbroja nieustępliwego nigdy do niego nie pasowała.
Dla jego matki łzy były czymś więcej niż tylko sposobem obrony – stanowiły również broń. Myra rzadko używała swoich łez równie cynicznie… ale cynicznie czy nie, zdał sobie sprawę, że właśnie teraz próbowała wykorzystać je w ten sposób… i to z powodzeniem.
Nie mógł jej na to pozwolić. Zbyt łatwo sobie uświadamiał, jaki będzie się czuł samotny, siedząc w pociągu jadącym poprzez mrok nocy do Bostonu, mając na półce nad głową walizkę z rzeczami, pod nogami torbę z całą masą lekarstw, a na piersi ciężar w postaci niewidzialnego brzemienia strachu. Zbyt łatwo byłoby poddać się Myrze, dać się zaprowadzić na piętro i pozwolić, by udowodniła, jak bardzo go kocha, serwując mu aspirynę i nacierając plecy spirytusem. A potem położyłaby go do łóżka, gdzie mogłaby (lub też nie) dać mu nieco inny, bardziej konkretny dowód miłości.
Ale on przecież obiecał. Przyrzekł.
– Myro, posłuchaj – powiedział, siląc się na oschły i rzeczowy ton.
Spojrzała na niego wilgotnymi, bezbronnymi, przerażonymi oczyma. Postanowił, że teraz spróbuje jej wszystko wyjaśnić, najlepiej, jak tylko potrafi; opowie jej o tym, jak zadzwonił do niego Mike Hanlon i powiedział, że To się znowu zaczęło i że – był o tym przekonany – pozostali również przyjadą na jego wezwanie.
Ale to, co padło z jego ust, było nieco bardziej racjonalną wersją.
– Rano przede wszystkim idź do biura. Pogadaj z Philem. Powiedz mu, że musiałem wyjechać i że ty będziesz jeździć z Pacinem.
– Eddie, ale ja nie mogę! – jęknęła. – To wielki gwiazdor! Jak się zgubię, zacznie się na mnie wydzierać… wiem, że tak będzie, będzie na mnie krzyczał, bo wszyscy zaczynają krzyczeć, kiedy kierowca się gubi, a… a ja zacznę płakać… spowoduję wypadek… na pewno spowoduję wypadek… Eddie… Eddie… musisz zostać w domu…
– Na miłość boską, przestań! – krzyknął.
Jego ostre słowa sprawiły jej ból. Cofnęła się o krok. Eddie sięgnął ręką po aspirator, ale nie przyłożył go do ust. Uznałaby to za wykorzystywanie przeciwko niej własnej słabości, a nie chciał postępować tak jak ona.
Boże, jeżeli tam jesteś, proszę, uwierz mi, kiedy mówię, że nie chcę zranić Myry. Nie chcę jej zranić ani skrzywdzić. Nie chcę, by przydarzyło się jej coś złego. Ale przyrzekałem, wszyscy złożyliśmy przyrzeczenie, przysięgę krwi, proszę, Boże, pomóż mi, bo muszę to zrobić…
– Nie cierpię, kiedy na mnie krzyczysz, Eddie – wyszeptała.
– Myro, ja też tego nie cierpię, zwłaszcza gdy mnie do tego zmuszasz.
Skrzywiła się. No właśnie, Eddie. Znów sprawiłeś jej ból. Czemu po prostu nie rąbniesz jej parę razy pięścią? To pewnie byłoby łagodniejsze rozwiązanie. I szybsze.
Nagle, prawdopodobnie sprawiła to myśl o wprawieniu w ruch pięści, w jego myślach pojawiła się wizja – zobaczył twarz Henry’ego Bowersa. Po raz pierwszy od lat pomyślał o Henrym Bowersie i nie wpłynęło to kojąco na chaos w jego umyśle. Ależ skąd. Zamknął oczy na chwilę, po czym otworzył je i powiedział:
– Nie zgubisz się, a on